Grafini z pałacu w Izbicku
Agnieszka Malik/Sekrety i cienie 18.03.2017
Izbicko, woj. opolskie, powiat strzelecki
NASZA OPINIA
Trudno uwierzyć, że strasząca ruina dziś zamieniła się w ekskluzywny hotel. Pokoje w pałacu noszą imiona słynnych muzyków, a więc można się przespać w Mozarcie, Bachu, Vivaldim, Chopinie czy choćby Schubercie. Oprócz nazwy ich atutem jest podwyższony standart i w niektórych komnatach wanna z hydromasażem.
Nie każdemu przypadną do gustu malowidła, które wyzierają ze ścian. Jest na nich właściwie wszystko - kulturowy melanż stworzony przez wesołego artystę. Wystarczy mieć jednak trochę poczucia humoru, żeby zbytnio nie zwracać na to uwagi.
PAŁACE I ZAMKI W POBLIŻU
Kamień Śląski - centrum zamek (8 km)
Szymiszów - pałac (12 km)
Zakrzów - pałac Lucja i ruiny zamku (14 km)
Strzelce Opolskie - ruiny zamku (14 km)
Żyrowa - pałac (17 km)
Dylaki - dwór Zawiszy (23 km)
Krapkowice - pałac i ruiny zamku (23 km)
Turawa - pałac (24 km)
Dąbrówka - pałac (31 km)
Ujazd - ruiny pałacu (32 km)
HISTORIA
Nowy właściciel zamienił wnętrza pałcu w hotel, ale w holu co roku rozbłyska tysiącami lampek tradycyjna choinka, o której opowiadali najstarsi mieszkańcy Izbicka i grafini Margrit. Co prawda miejsce kolasek zaprzężonych w rasowe rumaki, zajęły konie mechaniczne, ale nadal wejścia strzegą dwa kamienne dziki. Te same, które widnieją od wieków w herbie rodu von Strachwitz von Gross-Zauche und Camminetz - ostatnich przedwojennych właścicieli tych ziem. Hrabina Margrit miała dwadzieścia lat, gdy furmankami uciekali w nieznane. Dziś często przyjeżdża do Izbicka, ale nie chce mówić o pałacu, rodzinie i przeszłości. Czy skrywa tajemnicę, której również nie zdradziły mury w czasie renowacji? Miejscowi widzieli jak krążyła czasem na rowerze wokół posiadłości. Przypominała ducha czuwającego nad majątkiem.
Ludzie powiadali jednak, że po bożonarodzeniowej mszy jedna z kolasek nie jechała wcale pod główne wejście do pałacu. Skręcała w kierunku budynków gospodarskich. Tam bowiem mieszkała mała Margrit wraz z siostrą i matką. Po marmurowych posadzkach stąpał jedynie jej dziadek z dwoma córkami, które nie wyszły nigdy za mąż. „Contessy” - jak zwano je we wsi - w przeciwieństwie do mieszkańców przybudówki były wyniosłe i dumne.
Miejscowi nie widywali matki Margrit, Erny von Sierstorpff. Losy jej nie były znane, aż do czasu, gdy ujawniła w swym pamiętniku rodzinną historię księżna Sybilla zu Castell-Castell, mieszkająca w sąsiednim Kalinowie. Jej zdaniem graf unieszczęśliwił żonę, przez co zamieszkała ona we Wrocławiu i nie przyjeżdżała do Izbicka nawet na rodzinne zjazdy. Co mogło poróżnić hrabiowską rodzinę? Dlaczego jedyne dzieci spadkobiercy Izbicka, Otmic i Suchodańca Hansa Heinricha von Strachwitz nie mieszkały w pałacu?
Śmierć w Boże Narodzenie
Na Śląsk Opolski ród von Strachwitzów trafił na początku XIX wieku za sprawą grafini Sophie von Larisch, z domu Strachwitz, która zarządzała Kamieniem Wielkim (dzisiaj zwanym Kamieniem Śląskim). Aby zapobiec kłótniom o ciągle rozrastający się majątek, zarządził, że będzie mógł je nabyć tylko syn lub krewny w linii męskiej. Najczęściej jednak potomkowie Strachwitzów kupowali od swoich ojców poszczególne posiadłości przynależące do rodowych włości.
Reguła ta mogłaby częściowo tłumaczyć, dlaczego mała Margrit nie była traktowana jako przyszła spadkobierczyni izbickiego pałacu, co jednak w żadnym stopniu nie wykluczało w nim mieszkania.
Kolejni Strachwitzowie pomnażali tak skutecznie majątek, że szybko zyskali miano jednej z bardziej liczących się linii śląskich. Rozrastające się dobra zostały podzielone dopiero po niespodziewanej śmierci w 1897 roku Hyacintha Carla, wnuka Hyacintha Aloysa. Nikt nie przypuszczał, że będzie to jego ostatnie Boże Narodzenie w Izbicku, które zakończy się tak tragicznie. Kilka dni wcześniej hrabia przygotowywał wigilijną niespodziankę. Codziennie udawał się nad pobliskie stawy, skąd przywoził na furmankach odłowione ryby. Wraz z towarzyszącymi mu ludźmi przeczesywał lasy w poszukiwaniu zwierzyny.
Szóstka dzieci 36-letniego grafa nie mogła doczekać się pierwszych gości, którzy mieli zjawić się w pałacowym holu. Atrakcją była przybrana choinka sięgająca pierwszego piętra. Zgodnie z coroczną tradycją w ten jeden dzień w roku mieszkańcy Izbicka przychodzili na ucztę przygotowaną przez hrabiowską rodziną. Od rana kucharki szykowały dla nich poczęstunek. Na odchodne dostawali w prezencie karpia, zająca, nowe szaliki, czapki, rękawiczki oraz obowiązkowo talerz pełen pierników.
Tym razem oprócz odświętnej krzątaniny nie wszystko przebiegało według ustalonego scenariusza. Hrabia czuł się słabo, brakowało mu dawnej werwy i zapału. Zniknął nawet na kilka godzin w sypialni. Nie doczekał rozdawania prezentów, nie usłyszał podekscytowanych pisków dzieci. W Wigilię dostał zawału serca lub też - jak twierdzą rodzinne zapiski - udaru mózgu.
Ogień nad pałacami
Drzewo genealogiczne Strachwitzów jest tak rozbudowane, że czasami trudno znaleźć wspólnego przodka w poszczególnych liniach. Niektóre pokrewieństwa były tak dalekie, że mogli się ze sobą żenić, mając te same nazwiska. 31-letnia Luisa owdowiała żona Hyacintha Carla z domu Strachwitz, wywodziła się z linii Próślickiej. Musiała nagle podźwignąć obowiązki, które na nią niespodzianie spadły. Mimo młodego wieku świetnie radziła sobie z zarządzaniem majątkiem. W końcu płynęła w jej żyłach również krew przedsiębiorczych przodków.
Jak tylko jej synowie osiągnęli odpowiedni wiek, najstarszemu Hyacinthowi przekazała posiadłości w Kamieniu Śląskim. Hans Heinrich objął rodzinne Izbicko, a najmłodszemu Alfredowi przypadły w udziale włości szymiszowskie. Każdy z nich przekazał dobra swoim najstarszym synom noszącym te same imiona co ich ojcowie.
Margrit, najstarsza córka Hansa Heinricha, który po ojcu Hansie, odziedziczył Izbicko, urodziła się we Florencji 1 stycznia 1925 roku. W tym czasie ich rodzinne gniazdo przedstawiało żałosny widok. Spalone cztery lata wcześniej ściany, zniszczone meble, zrujnowane mury - to pozostałości po trzecim powstaniu śląskim, które objęło swoim zasięgiem posiadłości należące do grafów.
Nikt nie wie, co naprawdę wydarzyło się w 1921 roku, gdy do pałacu wkroczyli powstańcy, walczący o przyłączenie dotychczas niemieckich ziem do Polski. Nie zastali właścicieli, którzy zdążyli uciec przed zbuntowanymi oddziałami. Przywitała ich jedynie służba.
Po trzecim powstaniu śląskim dla tej linii Strachwitzów zaczęły się złe czasy. Od tej pory rezydencja zmieniła się nie do poznania i nigdy już nie powróciła do dawnej świetności. Wieżyczki z blankami pozostały jedynie na rycinach. Hrabiom doskwierały coraz poważniejsze kłopoty finansowe. Na uruchomienie zrujnowanych przez powstańców zakładów wapienniczych potrzebne były pieniądze. Odsetki z zaciągniętej w banku pożyczki zaczęły narastać w zastraszającym tempie. Ziemia została poparcelowana i sprzedana osadnikom przybyłym z Westfalii. Deszczowe lata i klęski urodzaju wpłynęły na coraz większą recesję.
Owsianka i lekcje rachunków
Starsza córka hrabiego Hansa Heinricha, grafini Margrit, nie należała do arystokratek, które miały przepastne szafy pełne wykwintnych ubrań. Nie przywdziewała też koronkowych krynolin. Wspominała, że od dziecka chłopskiego różniła się tylko tym, że chodziła w butach. Jej sukienki nosiła młodsza o półtora roku siostra. Później z dwóch ubranek krawcowa szyła jedno większe.
Na śniadanie jadła owsiankę, a zaraz potem zaczynała lekcje. O godzinie 8.30 przychodziła guwernantka, która do dwunastej szkoliła Margrit. Scenariusz lekcji przez cztery lata był zawsze taki sam: pierwsze półtora godziny trwała nauka czytania, potem pisania, zakończona rachunkami. Kiedy dziewczynka szła do sąsiedniego pokoju odrabiać lekcje, nauczycielka zajmowała się jej siostrą. Popołudniami był czas na zabawę. Panienki biegły najczęściej na huśtawkę wiszącą między drzewami. Ulubioną zabawą było organizowanie zajęć szkolnych dla dzieci ze wsi. Hrabianki uczyły je mówić po francusku. Ojciec Hans Heinrich chciał, aby grały na fortepianie, ale Margrit nigdy nie opanowała dostatecznie tej umiejętności. Za to chętnie koncertowała wieczorami na flecie.
Szczególnym dniem były rodzinne święta. Na urodzinach nigdy nie brakowało tortu ustrojonego kwiatami. Najczęściej otrzymywały w czasie świąt prezenty w postaci książek opowiadających o historycznych bohaterach, roślinach czy zwierzętach. Ojciec chciał, aby młode hrabianki hołdowały wszelkim cnotom. Obdarowywał je dokładnie wyliczonymi 33 fenigami. Tyle właśnie kosztowała w wiejskim sklepie prawdziwa gorzka czekolada.
Od dziecka musiały trenować zarządzanie finansami i właśnie dlatego co miesiąc otrzymywały symboliczne kieszonkowe aż do zdania matury. Jak wspomina grafini Margrit, w pierwszej klasie było to pięć fenigów, w drugim roku nauki - dziesięć, a w trzecim - piętnaście. Nie mogły jednak przeznaczać pieniędzy na zachcianki, gdyż pierwszego dnia każdego miesiąca stawiały się z notesikiem przed ojcowskim obliczem. Przedstawiały mu sprawozdanie finansowe, omawiały każdy z wydatków, uwzględniając również pieniądze, przeznaczone obowiązkowo na kościelną tacę. Jeśli coś się nie zgadzało, hrabia karnie obniżał kolejne kieszonkowe.
Wszystko przez mezalians
Kiedy Margrit poszła do szkoły w Opolu, nie podjeżdżała pod nią kolaska zaprzężona w białe ogiery, by zawieźć ją na dworzec. Wsiadała na rower i po pięciu kilometrach docierała na stację kolejową w Otmicach. Po szkole obie grafinie odbywały w majątku, tak zwane praktyki. Przyjeżdżały m.in. na stację, aby nawozy przepakowywać z wagonów do worków. Niczym nie różniły się w tym momencie od wiejskich robotników.
Przy ojcu Margrit nie figuruje jednak w zapiskach nazwisko żony - jak było to powszechnie przyjęte. Nie wymieniają jej też historyczne źródła. Służąca pracująca w pałacu twierdziła, że nigdy nie została zaakceptowana przez starego Hansa Heinricha oraz dwie córki. Jego jedyny spadkobierca Hans Heinrich popełnił bowiem niewybaczalny wśród rodzin arystokratów błąd - poślubił kobietę, w której żyłach nie płynęła „błękitna” krew. Miała ona być podobno córką oficera. Młody hrabia zakochał się w niej bez opamiętania. Na nic zdały się przekonania i groźby ojca. Miłość zwyciężyła rozsądek, niczym w romantycznej powieści. Być może dlatego mieszkali obok pałacu i wiedli skromne życie, gdyż teść nigdy nie zaakceptował małżonki jedynego syna. Postanowiono więc, że dziedzicem majątku zostanie jeden z dalszych kuzynów z rodu Strachwitz, zamieszkujących również opolskie ziemie.
Po wojnie graf Hans Heinrich nie umiał odnaleźć się w nowej niemieckiej rzeczywistości, kilkaset kilometrów od domu. Stracił majątek i dotychczasowe życie. Zaczął zarabiać handlując drewnem. Margrit najpierw znalazła pracę w ogrodzie, a później przez wiele lat pełniła funkcję gospodyni na plebani, nauczycielki religii i opiekunki do osób starszych. Nie założyła własnej rodziny. Często przyjeżdżała do Izbicka popatrzeć na zrujnowany pałac, w którym kiedyś mieszkała. Ucieszyła się, gdy po raz pierwszy zaświeciły się lampki na choince w sieni i do pałacu wrócił śmiech jego mieszkańców oraz nowych gości.
Fragment książki "Sekrety i cienie" Agnieszka Malik, Jan Płaskoń