Perła pod zieloną farbą
Agnieszka Malik 01.03.2013
Stała w kościstym garniturze, przyobleczona jedynie w czerwony zwiewny szal. Na jej trupiej twarzy malowała się zaduma. Przyszła do człowieka w sile wieku, siedzącego za stołem, i podała mu klepsydrę, w której zostało już niewiele ziaren piasku do przesypania. Nie wiadomo czy kupiec liczył właśnie pieniądze, które uzbierał przez całe życie, czy może szykował gotówkę, aby przekupić kostuchę. W bierdzańskim kościele podłoga skrzypi, gdy ktoś spóźnialski chce niepostrzeżenie wejść do środka. Dzieci najchętniej biegną na chór wsparty na drewnianych filarach. Przepychają się łokciami wśród mężczyzn, bo stąd widać wszystko jak z teatralnej loży. Nawet Pana Boga, który stwarza świat, a zaraz potem szepcze coś do ucha nagiemu Adamowi.
Gdy pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku do Bierdzan przybył nowy proboszcz ksiądz Marian Żagań, zobaczył drewnianą świątynię chylącą się ku ziemi. Tętniło w niej jedynie życie setek tysięcy korników, dla których była pożywieniem. Dziurawa podłoga i ściany pomalowane zieloną farbą sprawiały wrażenie jeszcze bardziej brudnych, niż były w rzeczywistości. Przed plebanią usłyszał jak starsza kobieta mówi do wnuczka: - Takiś chudy, jak bierdzko śmierć. Zaczął rozpytywać, skąd wzięło się to dziwne powiedzenie. Odnalazł je w "Nowej księdze przysłów polskich" Józefa Lompy.
Prawdziwa kostucha od czasu do czasu zaglądała do domów jego parafian, ale w umierającej świątyni jej nie znalazł. Postanowił przywrócić kościołowi dawną świetność. Roboty remontowe rozpoczął od postawienia podmurówki, walki z kornikami i cofnięcia starego ołtarza do ściany. Nowy miał stanąć niedaleko ławek, aby ludzie byli bliżej kapłana. Z Bytomia przyjechał rzeźbiarz Szlaga, który ściągnął przegniłą ambonę i zabrał się do robienia nowej. Proboszcz czasem towarzyszył mu w pracach. Raz powiedział, że chciałby kościół odeskować, aby zniknęła zielona zgnilizna ze ścian. - Mogę pożyczyć scyzoryk? - zapytał rzeźbiarz. Pognał na chór i za organami zaczął delikatnie zdrapywać farbę. Pod pierwszą warstwą była druga w kolorze białym, a spod niej wyłoniło się oko, które łypało na odkrywcę. Rzeźbiarz dalej manipulował scyzorykiem, aż pojawiła się twarz i włosy.
Niedługo potem o kościele zrobiło się głośno w całej Polsce. Ksiądz Gerhard Wilk po raz pierwszy usłyszał o nim, gdy był słuchaczem seminarium duchownego w Nysie. Przez myśl mu nie przeszło, że w 1999 roku przekroczy próg świątyni i od tej pory będzie do niej wchodził codziennie. W latach 1971-1979 trwały prace konserwatorskie. Przyjechali specjaliści z Krakowa, a miejscowi tłumnie służyli pomocą. W ruch poszły żyletki, którymi milimetr po milimetrze ściągali ze ścian farbę. Proboszcz kursował do ówczesnej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, gdzie za gorsze marki kupował specjalny środek do zmiękczania farby. Ze ścian powoli wyłaniał się świat ze Starego i Nowego Testamentu. Święci coraz śmielej patrzyli na pracujących. Ks. Żagań doglądał, jeździł i załatwiał. Gdy któregoś dnia wszedł do kościoła, zobaczył snop słonecznego światła padający przez małe okno na nietknięte jeszcze miejsce, które czekało jakby specjalnie na niego. Chwycił żyletkę i po kilku godzinach mozolnej pracy spod zielonej farby wyłonił się piszczel. Legenda zaczynała oblekać się w rzeczywistość. Proboszcz odkrył bierdzańską śmierć.
Pod wspólnym dachem
Patronką drewnianej świątyni jest św. Jadwiga Śląska, córka Agnieszki i Bertolda, niemieckich książąt Meranu, która wyszła za mąż za księcia Henryka Pobożnego. Powiła mu siedmioro dzieci. Po dwudziestu latach małżeństwa para postanowiła złożyć śluby czystości i od tej pory księżna zajęła się pomaganiem ubogim oraz opieką nad chorymi. Wystawne komnaty zamieniła na klasztorne cele. Jedna z odkrytych w Bierdzanach XVII-wiecznych polichromii ukazuje ją w książęcych szatach przy wspólnym posiłku z grupą dwunastu kobiet w białych strojach. Ale to nie ona była pierwszą opiekunką kościoła. Już w 1410 roku stał tu obiekt sakralny, a może tylko mała kaplica pod wezwaniem św. Walentego. Nikt dziś nie wie, czy została spalona, czy zburzona, ale to właśnie na jej fundamentach urósł w 1711 roku nowy kościół. Na jednym z kamieni podmurówki z tyłu świątyni wyryta jest ta właśnie data rozbudowy. O kaplicy św. Jadwigi wspomina dokument wizytacyjny z 1687 roku. Modlili się w niej protestanci aż do II połowy XVIII wieku, a naprzeciwko, w kaplicy św. Walentego prośby do Boga składali w tym samym czasie katolicy.
Jedni i drudzy kilka metrów od tego samego ołtarza, pod wspólnym dachem, mimo że o ekumenizmie nikt wtedy nie słyszał. Materiały źródłowe zdradzają, że w 1679 roku we wsi było zaledwie sześć rodzin katolickich, a więc polichromie musiały powstać dużo wcześniej. Dla tak nielicznej grupy wiernych nie podjęto by się kosztownych prac artystycznych na tak wielką skalę. Odrestaurowana świątynia przypomina bowiem otwarte Pismo Święte. Katolicy, którzy nie umieli czytać, oglądali dzieła anonimowego twórcy ukazujące Ostatnią Wieczerzę, poczet świętych, historie z życia Matki Boskiej, Ewę powstającą z żebra Adama czy też grzech pierwszych rodziców. Protestanci występowali przeciw kultowi obrazów i podobizn, a więc na pewno dzieł nie stworzono z myślą o nich.
Zamalowane i zapomniane
Wszystko musiało się zmienić, gdy w 1896 roku kościół stał się samodzielną parafią. Ksiądz proboszcz Karl Riedl był pełen zapału, jednak po dwóch latach kazał pobielić unikatowe w skali europejskiej polichromie. Na pewno zdawał sobie sprawę z ich wartości, ale być może naciskały go władze pruskie. Malowidła zniknęły na 72 lata i niemal natychmiast zapomniano o ich istnieniu. Odszedł również w niepamięć dotychczasowy ekumenizm. Kościół zyskał nową patronkę - św. Jadwigę, która dotychczas miała jedynie kaplicę dla ewangelików. Nierozwikłaną tajemnicą jest rzekomy tunel wiodący z kościoła w kierunku zaniedbanego parku.
Jeszcze po II wojnie światowej były tam spalone ruiny, pozostałość po pałacu folwarcznym. W minionych wiekach często zdarzało się, że hrabiowie chcieli suchą stopą docierać do kościoła i dlatego budowali podziemne przejścia. Czasem wyjście prowadziło nawet bezpośrednio na chór, żeby dziedziczka nie musiała się przepychać między plebsem. Kilkunastoletnia Teresa Kowol wspomina w swojej pracy "Historia Bierdzan": "Kiedyś niechconco w kościele wraziła zech noga do dziury w dzwonnicy. Farorz kozoł mi to zakryć deskom. Pedzioł, że tam je tunel, wtory prowadzi do parku. We wojna chowali sie tam wojołki. W parku je srogi kamiń i nikt go umiy rusyć. Pod kamiyniem som belki, azeby ziemia sie nie zawaliła jak w podziemiach byli ludzie". Ksiądz Gerhard Wilk nie przypomina sobie takiej rozmowy. Nie słyszał nigdy o żadnym przejściu. - A o desce to już na pewno bym wiedział - śmieje się proboszcz.