Wokanda sprzed lat: zwolniony ze stryczka
Jerzy Wysepski 30.03.2009
Przeanalizowałem wcześniej dokładnie materiały ze śledztwa, ale najważniejsze było to pierwsze wejrzenie. Za taką zbrodnię Marek R. mógł pójść na stryczek. Po półtorarocznym procesie został jednak uniewinniony. Gdy sędzia Jerzy Wojteczek wspomina tamtą historię, mówi, że właśnie wtedy stał się zdecydowanym przeciwnikiem kary śmierci. Człowiek bowiem w takich momentach zadaje sobie podstawowe pytania, a w tej sprawie pytania dotyczyły odpowiedzialności za czyjeś życie. Gdyby fakt niewinności Marka R. został odkryty po wykonaniu kary, czyje sumienie, obciążyłby nieodwracalny błąd w sztuczce prawniczej? Abstrakcyjnej Temidy czy konkretnego sędziego, który wydał wyrok?
- To była jedna z tych spraw - opowiada sędzia - w których od początku wszystko wydaje się oczywiste. Jest zabójca, który przyznał się do winy. Są dowody, co prawda poszlakowe, ale układające się w logiczny motyw. Czasem jednak wystarczy dostrzec drobiazg, na który nie zwrócili uwagi prowadzący śledztwo, żeby zawaliła się cała konstrukcja aktu oskarżenia i żeby nic już nie było oczywiste. W roku 1986 Wielki Piątek wypadł 28 marca. Parę minut po godzinie dwudziestej pierwszej zakończyło się wieczorne nabożeństwo w Kadłubie Turawskim. Ksiądz apelował do wiernych, żeby w duchu wielkanocnego pojednania porzucili wszelkie zło, a jeśli ktoś ma ziemskie długi, niech je wyrówna, zanim Chrystus powstanie z martwych.
Słowa proboszcza wziął sobie do serca Piotr P., który prosto z kościoła udał się do mieszkającego pod lasem Teodora M. Staruszek Teodor trudnił się domową sprzedażą alkoholu, a pobożny parafianin zalegał mu od dawna z zapłatą za kilka butelek wódki. Gdy Piotr P. znalazł się w pobliżu podleśnych zabudowań, minęła dwudziesta pierwsza trzydzieści. W otwartym oknie paliło się światło. Zajrzał do mieszkania i struchlał. Między łóżkiem a kredensem leżały zmasakrowane zwłoki dziadka Teodora.
- Była to makabryczna zbrodnia - mówi sędzia. - Sprawca zaatakował ofiarę siekierą, więc można sobie wyobrazić jak wyglądało miejsce zabójstwa. Głowa nieboszczyka stała się bezkształtną masą, a krew i mózg rozbryzgały się po ścianie. Liczne rany świadczyły o wyjątkowej brutalności zabójcy. Takiego morderstwa nie mógł dokonać spragniony alkoholu włóczęga czy drobny złodziejaszek.
Pasował do portretu zabójcy
W mieszkaniu Teodora M. zabezpieczono ślady linii papilarnych należących do różnych osób, z popielniczki zabrano do analizy niedopałki papierosów. Milicja przesłuchała wszystkich mieszkańców wsi, niektórych kilkakrotnie. Materiały śledcze wypełniły dziewięć grubych tomów. Sędzia Wojteczek: - Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach sprawca tak potwornej zbrodni musiał być wykryty, bo w przeciwnym razie poleciałyby głowy na komendzie.
Nie mając bezpośrednich dowodów milicja zaczęła szukać w środowisku wiejskim osób, które mogły mieć jakikolwiek powód, żeby zabić Teodora M. Do portretu domniemanego zabójcy najbardziej pasował Marek R. Po pierwsze dlatego, że z dziadkiem Teodorem łączyły go wódczane interesy. Pracując w mieście, Marek R. dowoził alkohol, który sprzedawał Teodor M., a potem dzielili się zyskiem. Potencjalny zabójca znał więc dobrze swoją ofiarę. Wiedział kiedy starszy pan kładzie się spać i gdzie trzyma pieniądze. A motyw zbrodni? Rabunkowy, rzecz jasna, gdyż za kradzieże Marek R. odsiedział już niewielki wyrok. To właśnie był zasadniczy powód zainteresowania milicji jego osobą. Jeśli trzydziestoletni mężczyzna jest jedynym chłopcem we wsi, który poznał zapach kryminału, któż inny mógł zabić?
Marka R. aresztowano pod koniec trzeciego miesiąca śledztwa. W czasie pierwszego przesłuchania odpowiedział na zarzuty wiarygodnym alibi. Tamtego wieczoru, kiedy zginał dziadek Teodor, on oglądał u sąsiadów dziennik telewizyjny. Potem zaczął się jakiś radziecki film, więc poszedł spać. Sąsiedzi potwierdzili: Marek R. był u nich do zakończenia dziennika, ale co robił później, tego nie powiedzą. Prowadzący śledztwo dedukowali po swojemu: jeśli nawet wyjechał po dzienniku, miał dużo czasu, żeby zabić, zanim do domu Teodora M. przyszedł z kościoła mężczyzna, który odnalazł zwłoki.
Podczas kolejnych spotkań z prokuratorem przyznawał się do drobnych przestępstw, lecz nadal stanowczo zaprzeczał, jakoby 28 marca był ostatnią osobą, która widziała żywego Teodora M. Wyznawał szczerze, jak ukradł kiedyś dwie lampy od elektrowozu, jak z warsztatu mechanicznego zabrał pompę do samochodu i wiertarkę elektryczną, a sąsiadkę pozbawił magnetofonu marki "Grudnig".
- W jaki sposób zabił pan Teodora M? - naciskał prokurator. - Nikogo nie zabiłem - upierał się podejrzany, a na dowód uczciwych zamiarów wobec organów ścigania wyznał, że jeszcze dwa razy okradł dziadka Teodora. Z pieniędzy i paru butelek wódki. Okradł, ale nie zamordował. Przełom w śledztwie nastąpił w szóstym tygodniu pobytu Marka R. w areszcie. Jak wynika z protokołu przesłuchania, podejrzany przyznał się wówczas dobrowolnie do zabójstwa Teodora M, a następnie przedstawił okoliczności zbrodni. Sędzia Wojteczek: - Na procesie uratowało go to, że za bardzo szczegółowo w ostatniej fazie śledztwa opisał czyn, którego nie popełnił. Gdyby poprzestał tylko na przyznaniu się do winy, mogłem nie odkryć fałszu w materiale dowodowym. Pozostaje pytanie, skąd Marek R. znał te szczegóły, a odpowiedź jest całkiem prosta. Zanim go aresztowano, cala wieś wiedziała, jak zginął staruszek Teodor, ile ran miał na głowie i na ciele, co zabójca zabrał z mieszkania. Właściwie każdy we wsi mógł się przyznać.
Według zeznań Marka R. z końcowej fazy śledztwa, 28 marca po zakończeniu dziennika telewizyjnego wsiadł do swojej "Warszawy" i pojechał w kierunku domu Teodora M. Zostawił auto pod lasem, a następnie piechotą pokonał kawałek pola dzielący zagajnik od zabudowań. Z dziadkiem Teodorem rozmawiał przez chwilę, która jednak trwała na tyle długo, że w czasie tej rozmowy wypalili po kilka papierosów. Gdy w pewnym momencie dziadek się odwrócił, Marek R. chciał ukraść spod siennika pieniądze. Staruszek zauważył to jednak i rzucił się na niego z pięściami. Wtedy Marek R chwycił siekierkę. Po zabiciu dziadka zamknął od wewnątrz drzwi na klucz, a sam wyszedł przez okno. Wsiadł do samochodu i powrócił do domu. Po drodze zatrzymał się koło wiaduktu, żeby wyrzucić do przejeżdżającego pociągu budzik i radio, które zabrał z mieszkania ofiary.
Nie mógł zamordować
Sędzia Wojteczek: - Kiedy zobaczyłem oskarżonego na sali rozpraw, prawie od razu wiedziałem, że on nie mógł popełnić tej zbrodni. Przeanalizowałem wcześniej dokładnie materiały ze śledztwa, ale najważniejsze było to pierwsze wejrzenie. Jeśli wykonuje się przez wiele lat zawód sędziego, w człowieku rodzi się taki instynkt, jak u wytrawnego kierowcy, który natychmiast wyczuwa, że coś na drodze nie gra. Osobowość Marka R. nie pasowała mi do psychologicznej sylwetki zabójcy. Tacy ludzie jak on mogą ukraść, donieść na milicję, jednak nie mordują, zwłaszcza w tak bestialski sposób. Nawet się nie zdziwiłem, kiedy Marek R. oświadczył na wstępie procesu, że w śledztwie zmuszono go do wyznania winy, więc w końcu się przyznał, żeby mieć święty spokój.
Pierwszym dowodem niewinności rzekomego zabójcy okazał się policyjny pies. Sędzia Wojteczek: - Psa użyto po czterech godzinach od znalezienia zwłok. Dano mu do powąchania siekierkę. Pies złapał trop i poszedł kilkaset metrów w kierunku wsi, po czym zgubił ślad. Tymczasem Marek R., jeśli w ogóle tamtego wieczoru był w pobliżu domu ofiary, musiał nadjechać z całkiem innego kierunku, bo mieszkał na drugim końcu wioski. Na ten drobiazg prowadzący śledztwo nie zwrócili jednak uwagi. Sędzia wezwał na salę przewodnika psa i zapytał, czy to możliwe, żeby zwierzę zwęszyło trop na drodze do wsi, jeśli zabójca nadszedł dróżką od strony lasu?
- Panie sędzio - zdenerwował się przewodnik - to jest najlepszy pies tropiący w województwie, a w taki sposób może się pomylić tylko głupi pies. Kolejnego i zarazem koronnego dowodu dostarczyła telewizja. Akurat tamtego wieczoru przedłużył się dziennik, jak to często bywało w PRL-u, ponieważ któryś z partyjnych przywódców wygłaszał przemówienie. Radziecki film nie zaczął się więc o zaplanowanej porze, lecz o godz. 20.51, a więc do tego czasu Marek R. przebywał w mieszkaniu swoich sąsiadów.
Sędzia Wojteczek: - Zarządziłem wizję lokalną. Pokonanie krętej polnej drogi od domu Marka R. do zabudowań Teodora M. zajęło nam 50 minut, mimo że jechaliśmy na gazie do dechy, a w dodatku był dzień. Jeśli więc oskarżony miałby wyruszyć w tę trasę piechotą po dzienniku, musiałby dotrzeć na miejsce dużo później niż odkryto zwłoki. Po tym eksperymencie należało jeszcze poszukać odpowiedzi na kilka istotnych pytań. Dlaczego na oknie nie pozostały żadne ślady, skoro Marek R. zeznał w śledztwie, że wychodząc przez okno, miał zakrwawione całe dłonie? Dlaczego analiza śliny na papierosach zabranych z mieszkania ofiary wykazała inną grupę krwi niż ma Marek R? Dlaczego Marek R. zeznawał w śledztwie, że dziadek upadł na podłogę między łóżkiem a kredensem już po pierwszym ciosie i tam pozostało jego ciało, skoro w całkiem innym miejscu znajdowała się duża kałuża krwi? Dlaczego wreszcie oskarżony o zbrodnię na tle rabunkowym nie wziął z kredensu pieniędzy, skoro dobrze wiedział, gdzie dziadek Teodor przechowuje gotówkę?
- Na wszystkie te pytania była tylko jedna odpowiedź - wspomina sędzia Wojteczek. - Dlatego, że Marek R. nie zabił Teodora M. Prokurator chciał być konsekwentny i na koniec procesu zażądał kary 25 lat pozbawienia wolności. Nie wniósł jednak rewizji, gdy sąd uniewinnił Marka R. od zarzutu popełnienia zabójstwa, skazując go jedynie za kilkanaście kradzieży, do których przyznał się w śledztwie. Niedługo potem ogłoszono amnestię i Marek R. znalazł się na wolności. Następnego dnia przyszedł do sądu z pretensjami, dlaczego sędzia Wojteczek zarekwirował mu "Warszawę", którą przed aresztowaniem podróżował do miejsc, gdzie kradł kolejowe lampy, wiertarkę i magnetofon marki "Grundig". - Człowieku - wtrącił się obecny akurat w sądzie adwokat - wywinąłeś się od stryczka, a żal ci kupy złomu? Prawdziwego zabójcy Teodora M. nigdy nie odnaleziono.