Zbrodnia sprzed lat: ostatni egzamin Joanny
Artur Tabak 21.03.2009
Joanna i Marek M. byli małżeństwem od czterech lat. 21 maja 1993 roku Joanna wyjechała pociągiem z Nysy do Opola. Około godziny dwudziestej drugiej wysiadła na dworcu zachodnim, gdzie czekał na nią brat jej męża. Joanna studiowała zaocznie ekonomię, do Opola przyjeżdżała co dwa tygodnie na zajęcia. W sobotę 22 maja rozmawiała telefonicznie z mężem. Powiedziała, że zaliczyła na czwórkę egzamin. Marek złożył jej życzenia z okazji dwudziestych trzecich urodzin. Umówili się, że w niedzielę wróci jak najszybciej do domu, żeby wypić z rodziną urodzinową kawę. Minęło niedzielne popołudnie, nadszedł wieczór. Gdy Joanna nie przyjechała ostatnim pociągiem, Marek przyzwyczajony do punktualności żony wsiadł do samochodu i pojechał do Opola. Sprawdził wszystkie szpitale. W poniedziałek i wtorek jeździł między Nysą a Opolem, penetrował parkingi i zajazdy. Bez skutku. Noc z 22 na 23 maja Joanna spędziła u ciotki w Opolu. Gdy po raz ostatni rozmawiała w sobotę z mężem, powiedziała, że jego brat wyjeżdża z miasta, a ona nie chce sama spać w pustym mieszkaniu. W niedzielę 23 maja wyszła przed godziną ósmą na pisemny egzamin z matematyki. Oddała pracę o 9.20. Wykładowca zapamiętał, że spieszyła się do domu. Przed godziną dziesiątą koleżanka z roku widziała Joannę idącą w stronę stacji CPN przy ulicy Wrocławskiej. Tu właśnie autostopowicze łapią okazje w kierunku Nysy i Wrocławia. Prosiłem zawsze Joasię, żeby nie podróżowała w ten sposób - opowiada Marek - ale dopiero po tamtej niedzieli dowiedziałem się od koleżanki, która też studiowała w Opolu, że one często wracały razem do domu okazją. Marek M. przeanalizował wielokrotnie każdy drobiazg, który odkrył od dnia, kiedy zniknęła Joanna. Gdy brał pod uwagę najgorsze wyjaśnienie tej zagadki, od razu myślał pozytywnie: czy można zamordować kogoś o dziesiątej rano na międzynarodowej trasie, którą w niedzielne przedpołudnia jedzie samochód za samochodem? I dodawała: - Joasia była wysportowana, dobrze zbudowana. Próbowałaby uciec, gdyby poczuła zagrożenie, broniłaby się, ktoś musiałby zauważyć szamotaninę.. W końcu przypomniał sobie fakt, do którego przedtem nie przywiązywał większej uwagi. Kilka dni po zniknięciu Joanny, pod kamienicą, w której znajduje się ich mieszkanie, parkował pomarańczowy polonez z warszawską rejestracją. W mieszkaniu bez przerwy ktoś był obecny: mąż Joanny, jego rodzice albo teściowie. Joanna miała w torebce dokumenty i klucze do mieszkania, więc policja kazała zmienić zamki w drzwiach wejściowych. Gdy to zrobili, polonez zniknął. Wtedy ktoś przypomniał sobie, że kierowca ciągle siedział w aucie, jakby na coś czekał, ale nikt nie zapamiętał numerów rejestracyjnych. Czy to był tylko zbieg okoliczności?
Metr po metrze
Gdy Marek czytał w gazetach o uprowadzeniu Polek za granicę, tłumaczył sobie: to niemożliwe, przecież paszport Joasi leży w szufladzie komody. Zaraz jednak się pocieszał: - Chciałbym, żeby tak było, bo to by oznaczało, że moja żona żyje. Byli udanym małżeństwem, w domu nie dochodziło nigdy do sytuacji konfliktowych, jednak policja rozważając wszelkie możliwe motywy zniknięcia Joanny ,nie wykluczyła także i tego, że kobieta mogła "zgubić się" dobrowolnie. Takie przypadki się zdarzają. - Nie wierzyłem w tę wersję - oponował Marek. - Gdyby nawet Joasia prowadziła w tajemnicy przede mną jakieś drugie życie, nie zostawiłaby naszej córeczki. Za bardzo ją kochała. Kiedy zawiódł rozum, mąż Joanny uciekł się do sfery pozazmysłowej: w Nowej Soli odnalazł człowieka mającego zdolności jasnowidzenia. Starszy pan "zbadał" zdjęcie Joanny i powiedział, że wróci do domu w ciągu tygodnia. Marek na to, że nie wierzy w żadne czary mary. Wtedy jasnowidz, wpatrując się w powietrze nad jego głową, powiedział, że mieszka on z rodzicami w czteropokojowym lokalu, łóżko, na którym śpi, stoi przy prawej ścianie, a w ubiegłym roku miał wypadek w czerwonym samochodzie. - Struchlałem - opowiada Marek - bo wszystko się zgadzało. Oprócz tego, że po tygodniu Joasia nie wróciła. Teść pojechał ponownie do Nowej Soli, ale ten człowiek już go nie przyjął. Rodzice Joanny wynajdywali w gazetach oferty innych parapsychologów, wysyłali zdjęcia córki. Przychodziły odpowiedzi, gdzie należy szukać zwłok. Policja sprawdzała wskazane miejsca. Bez skutku. W sierpniu Marek dostał z nyskiego komisariatu informację, że jego żona może przebywać w Majdanie Kozłowieckim, gdzie działała sekta religijna "Niebo". W telefonogramie tamtejsza policja zawiadamiała, że wśród członków sekty są na pewno osoby z Nysy, ale nie można ustalić ich personaliów, bo wszyscy posługują się pseudonimami. Marek pojechał do Majdanu z ojcem I teściem. W świetlicy komisariatu tamtejszego zebrała się spora grupa ludzi - krewnych religijnych cudaków. Komendant powiedział, że przywódca sekty został aresztowany, a teraz policja ma taki plan: ponieważ nie może wejść na teren prywatnej posesji, gdzie zagnieździła się sekta, niech rodziny staną przed domem i nawołują po imieniu swoje dzieci, braci i siostry. - Ludziom puściły nerwy - opowiada Marek. - Gdy nawoływanie nie skutkowało, weszliśmy do budynku i zaczęliśmy tych nawiedzeńców wyciągać siłą. Policja przejmowała ich, gdy znaleźli się na ulicy. Byli brudni i śmierdzący, w oczach mieli jakiś obłęd. Zobaczyłem wśród nich kolegę z Nysy, a potem Ewę, koleżankę Joasi z liceum. Zapytałem, gdzie jest moja żona? Powiedziała tylko, że Joasi wśród nich nigdy nie było. Później Ewa zawitała na kilka dni do domu. Rozmawiałem z nią ponownie, ale niczego się nie dowiedziałem, poza tym, że mam wokół serca jasnozłotą poświatę i gdy przystąpię do sekty, to uzyskam pomoc. Mimo że prokuratorskie postępowanie w sprawie zaginięcia Joanny zostało formalnie zamknięte po roku, mąż nie przestał jej szukać. Sprawdzał każdy, najbardziej nieprawdopodobny ślad. Kiedyś odezwał się anonimowy jasnowidz z Warszawy; do listu dołączył mapę terenu, na którym Marek powinien poszukać zwłok żony. Plan był dokładniejszy niż mapy wojskowe, więc mężczyzna znów uwierzył. Spenetrował z kolegą metr po metrze zaznaczony obszar. Znów bez skutku.
Szkielet pod gałęziami
Ponura zagadka wyjaśniła się w kwietniu 1994 r. Dwóch nastolatków zbierając grzyby w lesie pomiędzy Sławicami a Karczowem, natknęło się na zwłoki kobiety. Szkielet przykryty był gałęziami, a w pobliżu leżały resztki odzieży. Szybko zidentyfikowano ciało jako zaginionej Joanny z Nysy. Już po tym odkryciu, na trasie wylotowej z Opola do Nysy kierowca żółtego "malucha" zabierał przygodne kobiety w wiadomym celu. Raz w okolicy Wrzosek próbował zgwałcić dwie dziewczyny z Nysy, te jednak zdołały w porę uciec. Został rozpoznany w śledztwie i okazał się policjantem jednego z opolskich komisariatów. Trafił za to na kilka lat do więzienia, lecz nigdy prokuratorowi nie udało się dowieść jego związku ze śmiercią Joanny, choć intuicja podpowiadała mu, że taki związek istnieje. Intuicja to jednak w takich sytuacjach za mało. Na przystanku koło stacji paliwowej przy trasie na Nysę i Wrocław nadal wiele kobiet zatrzymuje przygodne samochody. Niezależnie od pory dnia.