Konie umierają płacząc, czyli cierpienie mięsa
Agnieszka Malik 03.04.2013
Pociągają nosem, jakby śmierć miała konkretną woń. Właśnie wtedy najgłośniej słychać ich płacz.
Jeszcze kilka kilometrów od domu Anielka patrzyła z ciekawością przez małe okienko na zmieniający się pejzaż. Nie wiedziała, co ją czeka, ale była pewna jednego - teraz może być tylko lepiej. Po wyjściu z samochodu ból skręcił jej ciało, padła w błoto, wyjąc nieludzkim głosem. Kilka osób przeniosło ją pod dach. Na nic zdały się nocne czuwania, wizyty specjalistów, lekarstwa i słowa otuchy. Konała siedem dni i siedem nocy. Męczarnia wyciskała łzy z oczu jej przyjaciół.
Sekcja zwłok wykazała w żołądku Anielki obecność bryły cementu, który najprawdopodobniej dodawany był do wody. 20-letnia Gryfka od małego pracowała jako siła pociągowa. Nigdy się nie buntowała, a jednak bez przerwy zbierała manto. Najbardziej bolały razy zadawane łopatą i drągiem. Z czasem w jej ropiejących ranach zagnieździło się białe robactwo.
Mieszkańcy Szarlejki, w której spędziła życie, odwracali wzrok, gdy szła środkiem ulicy - wychudzona, z wyraźnie zarysowanymi żebrami. Kiedy upadła, na głównej drodze powstało zbiegowisko. Nikt nie powstrzymywał jednak kopniaków, mających zmobilizować ją do wstania. Nie miała sił jęczeć, gdy krew z przeciętego czoła zalewała jej oczy. Dla konającej na asfalcie Gryfki wybawieniem okazała się przejeżdżająca obok Beata Adamus. Kobieta przekonała gospodarza, że życie konia warte jest 1850 zł. Gratis dodał owczarka, zamkniętego w klaustrofobicznym kojcu. Nad psem krążyły natrętnie muchy, które wabił odór zgniłego, choć ciągle żyjącego mięsa.
Gryfka trafiła do Przystani "Ocalenie" pod Pszczyną i z Puszkiem - tak nazwano owczarka - stanowili nieodłączną parę. Gdyby nie Dominik Nawa i Dorota Szczepanek, którzy sześć lat temu stworzyli dom dla chorych i maltretowanych stworzeń, Gryfka nigdy nie spotkałaby się z innymi końmi. Najwyżej na talerzu, jako kawałki wybornej koniny.
- Polska należy do liderów w eksporcie żywych koni - dowodzi Wojciech Owczarz ze Stowarzyszenia Ekologiczno-Kulturalnego Klub Gaja w Bielsku-Białej. - Opanowaliśmy 70% europejskiego rynku. Za nami jest Litwa, Węgry i Rumunia. Za 600-700 kilogramów koniny Włosi płacą od 3 do 4 tys. zł.
Po licznych interwencjach organizacji ekologicznych Główny Lekarz Weterynarii wprowadził zakaz transportowania rannych zwierząt, ale i tak nie jest on przestrzegany. Gaja zebrała ponad 500 tys. podpisów pod petycją w sprawie skreślenia koni z listy zwierząt rzeźnych, które już w transportach śmierci traktowane są jak mięso, zanim faktycznie nim się staną. - Do ciężarówki pakuje się przeważnie dużo więcej niż dopuszcza norma. Konie przywiązywane są do ścian auta na krótkich sznurkach, tak że każdy upadek jest dla nich śmiertelny. Jeżeli się nie zaduszą, zostają zadeptane przez pobratymców - tłumaczy Dominik Nawa z "Ocalenia", zarazem prezes Komitetu Pomocy dla Zwierząt w Tychach. - Zdarza się, że w czasie jazdy wypadają z paki, poślizgując się na własnych odchodach.
Kilka lat temu ówczesna żona kanclerza Niemiec Hiltrud Schröeder uczestniczyła w zatrzymaniu na autostradzie transportu koni rzeźnych. Dziesięć z nich dobito na miejscu, by skrócić im męczarnie. Pozostałe pokrwawione, z roztrzaskanymi płatami zwisającego mięsa i rozbitymi głowami pojechały w dalszą drogę.
Pani Hiltrud widziała jak konie płaczą, choć wcześniej myślała, że tylko z ludzkich oczu mogą ciec łzy. Dorota Szczepanek z "Ocalenia" brała udział w kontroli ciężarówki, na którą kilka minut wcześniej zapakowano ciężko chore zwierzęta, kupione za pół darmo na końskim targu. Jej właściciel już raz został ukarany za znęcanie się nad zwierzętami. - Chociaż samochód przejechał dopiero 45 kilometrów, kilka koni leżało na podłodze - wspomina pani Dorota. - Przy wejściu na pakę przewrócił się mały źrebak. Z wycieńczenia nie mógł utrzymać się na nogach. W głębi kłębiły się ciała innych zwierząt. Starając się nie stracić równowagi, kopały po brzuchu przywiązanego za nimi wałacha.
Woda do ucha
Już kilka kilometrów przed Bodzentynem, małą miejscowością niedaleko Kielc, słychać w poniedziałki jak cierpią konie. Handel na największym w Polsce targowisku rozpoczyna się przed świtem. Konie przestają być zwierzętami dużo wcześniej, zanim ich właściciele przyklepią dłonie na znak dokonanej transakcji. Kiedy tu trafią, są już tylko masą mięsno-kostną, którą taksują kupujący. Strategia placu targowego jest prosta - przehandlować jak najwięcej mięsa.
Trzymiesięczny Karuś leżał na placu targowym, próbując czasem się podnieść, ale przednie nogi nie mogły utrzymać mizernego ciała. Upadając, ranił się o metalowe pręty ogrodzenia. Życzliwi doradzali, żeby wlać mu wody do ucha - wtedy leniwiec wstanie. W końcu właściciel zainkasował za źrebaka 200 zł i szybko wmieszał się w tłum. Nie chciał rozmawiać. Tutaj handlarze uciekają przed ciekawskimi. Ekipę telewizyjną zdzielili batem i roztrzaskali kamerę. Karuś cierpiał na przykurcz ścięgien, wywołany poporodowym porażeniem mózgu, więc od urodzenia nie był w stanie zrobić samodzielnie kroku. Weterynarz z "Ocalenia" odkrył, że źrebaka tuczono ziemniakami z solą, a pragnienie gaszono wiadrami wody, która zwiększała wagę jego ciała. W rezultacie pokarm uszkodził płuca i zdeformował serce zwierzęcia.
- W drodze do nas z pozornie pękatego konia zamienił się w szkielet - wspomina Dorota Szczepanek. - Woda, którą był pojony, uchodziła z niego wszystkimi otworami. Czuło się spirytus, którym są tumanione konie z targu. Tuczeniem w tym biznesie zajmują się profesjonaliści, którzy stworzyli nową rasę: konia rzeźnego. Resztki zabitych koni przeznacza się m.in. na karmę dla psów i lisów. Gospodarzom "Ocalenia" udało się odkupić za 2700 zł klacz, która zanim się urodziła, już została przeznaczona na mięso. Przez całe życie miała spętane nogi, więc poruszała się drobnymi kroczkami.
W "Ocaleniu" nie umiała odnaleźć się na pastwisku, nie wiedziała jak zachować się w stajni, nawet wejście do pomieszczenia sprawiało jej problem. Przez kilka dni obracała się w kółko, jakby chciała, żeby znów związać jej kopyta. Konie z targowiska dobrze wiedzą, dokąd odjeżdża ciężarówka przesiąknięta smrodem rozkładającej się krwi i strachem zabitych zwierząt. Czasami pozostaje w niej odrąbana noga, która zaklinowała się między deskami podczas transportu - popychane drągami i widłami zwierzę nie mogło wyjść z auta, więc w ruch poszła siekiera. Konie z targowiska może spotkać to samo: zepchnięcie z kilku metrów i lądowanie na betonowej wylewce. Albo poderżnięcie gardła bez ogłuszenia. Handlarze często wkładają koniom do odbytu pałkę pod napięciem, żeby zmusić je do wyjścia z przyczepy. Tutaj wszystkie chwyty są dopuszczalne. Nikogo nie obchodzi cierpienie mięsa.
- Udowodniono, że u niektórych gatunków powstaje syndrom stresu, objawiający się drżeniem mięśni, dusznością, sinicą i gorączką złośliwą - mówi lekarz weterynarii Andrzej Gołachowski. - Czynniki te wpływają na większą śmiertelność zwierząt, a ich mięso nie nadaje się do przetwarzania. Staje się bardzo jasne, o nierównym, pstrym kolorze. Wycieka z niego dużo tzw. soku mięśniowego. Nie można go peklować, jest miękkie i gumowate.
Imię na nowe życie
Dorota Szczepanek i Dominik Nawa niemal równocześnie wpadli na pomysł wykupywania koni przeznaczonych na rzeź. Poznali się w schronisku dla psów. Kiedyś na parkingu zatrzymał się tir wypakowany żywą koniną. Myśleli, że to sportowe wierzchowce, które są przewożone na zawody. Dopiero gdy zobaczyli zaschniętą na ich pyskach krew zmieszaną z błotem, zrozumieli co to za transport. Szybko uzbierali 3300 zł, które wystarczyły na wykupienie od handlarza dwóch źrebaków. Nie za bardzo wiedzieli jak podejść do swoich podopiecznych, których umieścili u prywatnych hodowców. Zdobywali jednak szybko wiedzę i doświadczenie, wykupując kolejnych straceńców. Dorota razem z mężem, córką, siedmioma kotami i dwoma psami dzieli 40 m kw. mieszkania.
- Odziedziczyłam miłość do czworonogów po rodzicach - śmieje się. - Od małego znosiłam z podwórka chore zwierzaki. Dominik Nawa wcześniej miał do czynienia tylko z koniami mechanicznymi. Naprawiał samochody.- Nigdy nie hodowałem nawet chomika - mówi. Razem z Dorotą wydzierżawili niewielkie gospodarstwo koło Pszczyny. Niespodziewanie w 2003 r. zjawił się wierzyciel, który postanowił sprzedać zadłużony teren. Dał im dzień na wyprowadzkę z ośmioma końmi. - Prosiliśmy o odroczenie decyzji o tydzień - wspomina Dominik. - Mieliśmy zaoszczędzone 15 tys. zł.
Po programie telewizyjnym zadzwonił Tomasz Gudzowaty i przekazał 20 tys. Brakowało nadal pięciu tysięcy, ale pani notariusz, która załatwiała formalności, kazała przyjeżdżać. Wyjęła z szuflady plik banknotów. Przystań "Ocalenie" utrzymuje się z datków. Stałym zastrzykiem finansowym są wpływy z adopcji na odległość: 17 koni znalazło sponsorów, którzy co miesiąc przysyłają dla swoich podopiecznych po 200 zł. W zamian otrzymują bieżące informacje i zdjęcia pupili. - Miesięcznie na leki dla koni wydajemy ok. 3000 zł - mówi Dorota Szczepanek. - Muszą też mieć odpowiednią paszę witaminową. Co roku kupujemy 300 ton karmy. Na ich apele miłośnicy zwierząt przynoszą koce, telewizory i ubrania, które wymieniane są na siano. Z Ameryki przychodzą paczki z ręcznikami, papierem toaletowym, kołdrami i mydłem, a nawet zebrano 600 dolarów. - W 2003 r. nasz budżet zamknął się kwotą 80 tys. zł - mówi Dominik Nawa. - Rok później wzrósł do 250 tys. zł. Kupiliśmy ciągnik i dwie przyczepy, którymi wywozimy co trzy tygodnie 20 ton obornika. Udało nam się nabyć gniotownik do owsa, który wyłuskuje ziarno. Dzięki temu stare konie nie mają kłopotów ze strawieniem pokarmu.
W Przystani "Ocalenie" dom znalazło 80 koni, przeszło 18 psów i kotów oraz trzy świnie, cztery krowy, trzy barany, sześć kóz, trzy capy, dwa osły, dwie papugi, kilka królików, kilkanaście kogutów i kur. Nadano im nowe imiona, niektórym po raz pierwszy, żeby oddzielić przeszłość od nowego życia zwierząt. Takich schronisk w Polsce jest kilka. Jedno z nich prowadzi Scarlett i Piotr Szyłogalis-Jankowiak.
W "Tarze", kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia, mieszkało ponad sto koni. Do największych i zarazem najstarszych przytulik należy "Fallada", prowadzona przez niemiecką fundację Pro Animale. Nazwy miejscowości, w których przebywają konie uratowane "z talerza", objęte są tajemnicą. Ich opiekunowie boją się bowiem zemsty handlarzy.
Z RAPORTÓW NIK 1997 r.:
"Śmiertelne upadki zwierząt w czasie transportu stwierdzono w 70% skontrolowanych jednostek. Nadmierne zagęszczenie powodowało nawet zaduszenie zwierząt w czasie transportu." 1998 r.: "95% transportów przekracza normy załadunkowe. 40% firm nie zapewniło zwierzętom warunków transportu nie grożącego urazami i okaleczeniami. Z niektórych pojazdów zwierzęta mogły wypaść podczas podróży". 2005 r.: "Więcej niż połowa rzeźni łamie przepisy o uboju, np. zwierzęta są źle głuszone. Zdarza się, że są oprawiane jeszcze żywe".
Ustawa o ochronie zwierząt
Art. 1: Zwierzę jako istota żyjąca, zdolna do odczuwania cierpienia, nie jest rzeczą. Człowiek jest mu winien poszanowanie, ochronę i opiekę. Art. 6: Przez znęcanie się nad zwierzętami należy rozumieć zadawanie albo świadome dopuszczanie do zadawania bólu lub cierpień (...), a w szczególności transport zwierząt, w tym zwierząt hodowlanych, rzeźnych i przewożonych na targowiska, przenoszenie lub przepędzanie zwierząt w sposób powodujący ich zbędne cierpienie i stres.