Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu ogłosił, że uznany za kłamcę lustracyjnego znany działacz opolskiej Solidarności miał nierzetelny proces. Zabroniono mu dostępu do akt, nie mógł sporządzać notatek. Jak za komuny. Tyle że opluło go to państwo, o którego niepodległość walczył.
Ćwierć wieku temu Stanisław Jałowiecki stawał się legendą opolskiej Solidarności. W maju 2004 r. roku, startując z Platformy Obywatelskiej, zdobył mandat deputowanego w Parlamencie Europejskim. Jego rozradowana twarz zdobiła czołówki regionalnej prasy. Opolszczyznę podczas wyborów połączono z dużo większym województwem dolnośląskim, tym większy był więc tryumf kandydata ulokowanego na drugim miejscu listy. Rok później w grudniu Jałowiecki znów trafił na pierwsze strony gazet. Kończący kadencję rzecznika interesu publicznego Bogusław Nizieński oskarżył go o zatajenie świadomej współpracy z organami bezpieczeństwa PRL.
Doktor socjologii w Instytucie Śląskim, placówki mającej w socjalistycznej Polsce opinię kuźni czerwonych kadr, został pierwszym przewodniczącym zarządu regionu sierpniowego związku. W 1981 r. Solidarność wysunęła jego kandydaturę na stanowisko wojewody, co wywołało niemałe zamieszanie w zdezorientowanym obozie władzy. Do Wojewódzkiej Rady Narodowej w Opolu wystosował list sam gen. Jaruzelski, życząc mądrego wyboru spośród trzech kandydatów. Jałowiecki był czwarty. Radni stanęli więc przed dylematem: zignorować sugestię towarzysza sekretarza czy zachować pozory demokracji? Chyba temperatura społecznych nastrojów sprawiła, że woleli nie wzniecać kolejnego ogniska w regionie. Stanisław Jałowiecki przegrał kilkoma głosami z przedstawicielem jedynie słusznej linii.
12 grudnia wracał nocą z posiedzenia "krajówki", którą od następnego dnia władzą miała straszyć naród, powtarzając do znudzenia solidarnościowe groźby targania się po szczękach. Na wrocławskim dworcu, gdy żegnał się z Władysławem Frasyniukiem, nie było jeszcze widać oznak stanu wojennego. W miarę jednak jak pociąg zbliżał się do Opola, na peronach przybywało mundurowych.
- Chyba jakieś przeczucie mnie tknęło - wspomni po dwudziestu latach moment, gdy niedaleko Brzegu wysiadł z wagonu. Ukrywał się do maja 1982 r. Po aresztowaniu sąd wojskowy skazał go na dziesięć miesięcy więzienia za prowadzenie nielegalnej działalności związkowej razem z jedenastoma innymi osobami, które zasiadły na ławie oskarżonych. Potem nie mógł znaleźć pracy, która pozwoliłaby utrzymać sześcioosobową rodzinę. Zmęczony Polską skorzystał w z oferty władz i odebrał paszport w jedną stronę - bez prawa powrotu. Pobyt w ośrodku emigracyjnym pod Frankfurtem zagwarantował Jałowieckim otrzymanie statusu uchodźców w USA. Doktor socjologii został dziennikarzem "The Seattle Times".
Dwa lata później zadzwonił Zdzisław Najder, dyrektor radia Wolna Europa i zaproponował mu pracę w Monachium. Jałowiecki związał się do z rozgłośnią uznawaną przez władze PRL za instrument propagandowy CIA: przez dwa lata był jej wiceszefem, a po upadku muru berlińskiego pracownikiem redakcji warszawskiej. Gdy z powodu braku komunizmu instrument okazał się niepotrzebny, historia zatoczyła krąg: były dysydent wrócił do pracy w Instytucie Śląskim, a potem do gmachu, gdzie nie udało mu się zostać wojewodą. Tym razem nikt nie pisał listów do sejmiku wojewódzkiego, który po reformie administracyjnej wybrał Jałowieckiego na pierwszego marszałka województwa opolskiego.
Nizieński zatelefonował niemal w rocznicę stanu wojennego. Mówił krótko: jeśli będzie pan w Warszawie, zapraszam do siebie. Jałowiecki pojechał do stolicy 18 grudnia. Cztery dni później "Życie Warszawy" obwieściło: pierwszy eurodeputowany podejrzany o kłamstwo lustracyjne.
Rzecznik Interesu Publicznego zaprzecza jakoby przeciek do gazety nastąpił w jego kancelarii i dodaje, że pewnie sam zainteresowany zawiadomił media. Tymczasem Jałowiecki zabrał głos publicznie dopiero po informacji warszawskiego dziennika, zamieszczając na własnej stronie internetowej oświadczenie, w którym zapowiada, że będzie bronił swego imienia i dowiedzie prawdy przed sądem lustracyjnym.
Zanim nad emocjami posła zapanował jego adwokat, zalecając, aby nie rozmawiał z dziennikarzami, oskarżony o współpracę z bezpieką poseł powiedział, że poczuł się w gabinecie Nizieńskiego jak przed laty w pokoju przesłuchań SB.
- Pan rzecznik - mówił Jałowiecki - zakomunikował mi, że odłoży akta na półkę, jeśli zrzeknę się mandatu. Takie ultimatum już kiedyś słyszałem. Wtedy nazywało się to podpisaniem lojalki, gwarantowało odzyskanie wolności i też było zwyczajnym szantażem.
Fabuła na miarę mistrzów?
W 1980 r. Krzysztof Borkowski był szefem Solidarności w cementowni "Górażdże", jednej z największych na Opolszczyźnie struktur sierpniowego związku: 3 tysiące członków oznaczało 96 procent załogi. Jako przewodniczący branżowej komisji pracowników przemysłu cementowego i wapienniczego Borkowski bywał często w opolskim MKZ.
- Tam się roiło od bezpieczniaków - opowiada mężczyzna, który w 1968 r. został relegowany z WSP w Opolu kwadrans przed obroną pracy magisterskiej. Zanim otrzymał wilczy bilet, został wezwany na SB. Oficer przeczytał mu stenogram ze spotkania kolegium redakcyjnego miesięcznika, który redagował na uczelni Borkowski. I wtedy przypomniał sobie jak podczas dyskusji jeden z kolegów gdzieś telefonuje, trzymając w dłoniach pudełko zapałek, po czym niby odkłada słuchawkę. Kilka lat później w serialu o poruczniku Klossie znalazła się scena, w której słuchawka oparta na pudełku służyła jako urządzenie podsłuchowe.
- Za czasów pierwszej Solidarności mieszkał na osiedlu facet z bezpieki, a niegdyś mój kumpel ze studiów - wspomina Borkowski. - Widać zostało w nim kawałek porządnego człowieka, bo mijając mnie na ulicy, mówił nieraz mimochodem: macie pluskwę. Szedłem więc do MKZ-u i darłem się od progu: uważajcie, do cholery, kogo tu wpuszczacie! Trefnych delikwentów weryfikowało się łatwo. Wystarczyło powiedzieć, że jeśli chcą u nas przebywać, niech przyniosą zaświadczenie z komisji zakładowej związku. Więcej się nie pojawiali.
Stanisław Jałowiecki pracował w tamtym czasie w Instytucie Śląskim z Andrzejem Pasierbińskim, który do dziś pozostał jego przyjacielem. Pamięta jak po raz pierwszy poszli do siedziby opolskiej Solidarności. - Byliśmy w Zdzieszowicach na jakiejś konferencji - wspomina - i zobaczyliśmy tłum ludzi, który stał w kolejce po deklaracje do nowego związku. Wtedy Staszek powiedział, że nie przystoi trzymać się z boku. Z początku traktowali nas bardzo nieufnie, zwłaszcza, że ja nie ukrywałem przynależności do PZPR, a nasz instytut przygotowywał wiele publikacji firmowanych przez władzę.
W stanie wojennym Pasierbiński odnalazł Jałowieckiego w mieszkaniu ich wspólnej koleżanki i tego samego dnia przerzucił go do innej kryjówki. Jerzy Wróblewski, kolega Borkowskiego, użyczał Jałowieckiemu dachu nad głową przez cztery doby. Wróblewski był sekretarzem organizacji partyjnej w kolumnie transportu samochodowego i miał niezły ubaw, słysząc od towarzyszy, że szef Solidarności przebywa w więzieniu.
- Zarzuty pana Nizieńskiego to chyba jakieś absurdalne nieporozumienie - uważa Pasierbiński. - Gdyby miały okazać się prawdziwe, byłaby to fabuła na miarę mistrzów powieści szpiegowskich. Bezpieka pozwala Staszkowi ukrywać się przez pięć miesięcy stanu wojennego, potem go zamyka i skazuje, następnie przerzuca na Zachód, żeby usadowić w Wolnej Europie? I Amerykanie nie odkryliby mistyfikacji?
Kiedy Stanisław Jałowiecki nadawał z Monachium, w biuletynie Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Opolu ukazał się artykuł Leszka Pogana, który mógłby być zalążkiem takiej powieści: "Z pewnego źródła dowiedziałem się, że prawdopodobnie St. Jałowiecki, będąc po ogłoszeniu stanu wojennego w miejscu odosobnienia, został przeszkolony i przebywa obecnie w RFN z pewną misją, podobną do misji kpt. Czechowicza, szpiega polskiego w Niemczech Zachodnich. O Opolszczyzno, to by była bomba, gdyby powrócił po latach, demaskując prawdziwe oblicze personelu Radia Wolna Europa!"
Gdy Jałowiecki po powrocie z emigracji został marszałkiem województwa, autor tych słów był prezydentem Opola. Spotkali się na opłatku w opolskim klasztorze franciszkanów i Pogan przeprosił "szpiega" za to, co napisał przed laty. Niedługo potem został wojewodą. Oskarżony o korupcję przebywa obecnie w tym samym areszcie, w którym w stanie wojennym czekał na proces Stanisław Jałowiecki
- Szpiegowski dowcip powstał w naszym instytucie po wyjeździe Staszka na emigrację - przekonuje z uśmiechem Andrzej Pasierbiński. - Puściliśmy go w miasto, skąd bardzo szybko powrócił jako wiarygodna wiadomość autorstwa Leszka Pogana.
Klawisz odkrywa esbeków
Emerytowany podpułkownik służby więziennej Jan Kucharski mocno się zdenerwował, gdy przeczytał w opolskim dzienniku komentarz po oskarżeniu wytoczonym przez Nizieńskiego, a w nim opinię krajowego posła Platformy Obywatelskiej, jak to Jałowiecki był w stanie wojennym bity oraz torturowany. Kucharski zapowiada, że naradzi się z kolegami po fachu i wniesie sprawę do sądu o pomówienie. Jako zastępca naczelnika aresztu śledczego w Opolu, w nocy 12 grudnia został komendantem tymczasowego ośrodka internowania, z którego potem rozwożono ludzi do obozów w całej Polsce.
- Minęło kupę lat i nikt nie złożył na nas najmniejszej skargi - dowodzi podpułkownik. - Jałowieckiego dobrze pamiętam, bo gdy go przywieźli, to internowanych już u nas nie było. Dużo czytał i dużo pisał. Sam prowadziłem badania nad subkulturą skazanych, więc poprosiłem go kiedyś, żeby sprawdził ankietę, którą opracowałem. Nie miał uwag.
Kucharski mówi, że miał swój sposób sprawdzania który z aresztantów jest wtyczką bezpieki: - Zawsze w areszcie stacjonował funkcjonariusz SB, a w stanie wojennym było ich chyba czterech. Urzędowali w dzień w małej kanciapie, a na noc zajmowali mój gabinet. Chyba wódkę w nim pili. Esbecy nie wzywali więźniów bezpośrednio, żeby inni na oddziale nie zorientowali się kto jest wtyczką. Jeśli z kimś chcieli rozmawiać, kazali oddziałowemu zawołać go do naczelnika. Stanisław Jałowiecki nigdy nie był w ten sposób wzywany.
W składzie, który w stanie wojennym sądził dwunastu działaczy podziemnej opolskiej Solidarności, był Jerzy Wojteczek, wcielony do służby wojskowej karnista z sądu wojewódzkiego. - Wymierzanie niskich kar nie tylko w tym procesie było możliwe głównie dzięki temu, że mieliśmy kpt. Zbigniewa Matacza, oddelegowanego z sądu garnizonowego we Wrocławiu - opowiada sędzia Wojteczek. - Gdy na Wybrzeżu wyroki szły w lata, w Opolu sąd skazywał na miesiące albo dawał kary w zawieszeniu.
Dlatego Stanisław Jałowiecki, któremu na poczet wyroku zaliczono czas aresztu, wyszedł na wolność niemal z sali sądowej. Matacz popełnił samobójstwo w okolicznościach do dziś w pełni nie wyjaśnionych, zyskując po śmierci opinię sędziego, który najlepiej mataczył na korzyść oskarżonych w procesach politycznych. Jałowiecki do dziś nie zapomniał jak po procesie podszedł do kapitana i w podzięce podał mu rękę.
- Gdyby bezpieka maczała palce w określeniu wysokości kary, musiałbym o tym wiedzieć - twierdzi sędzia Wojteczek. - W końcu zasiadałem w składzie orzekającym.
Jerzy Gnieciak w roku 1980 zakładał na Opolszczyźnie Solidarność Rolników Indywidualnych. Ukrywał się w stanie wojennym przez wiele miesiecy. Kiedy służba bezpieczeństwa zatrzymała go we Wrocławiu, kazał zapisać do protokołu, że jest demokratycznie wybranym przewodniczącym i nie uznaje praw okupantów. Potem już nie chcieli, żeby cokolwiek podpisywał,
Gnieciak raz jeden poszedł na proces Jałowieckiego: - Byłem zniesmaczony, gdy zobaczyłem, że oni idą na współpracę bardziej niż sąd oczekuje, a słynny już w naszym środowisku Matacz łagodzi ich zeznania. Któryś mówił, że rozrzucił w mieście pięćdziesiąt ulotek, na co Matacz kazał zapisać protokolantce, że zaledwie kilka.
Obecnie Gnieciak ma pod Opolem knajpkę i całkowicie wycofał się z polityki. Pozostał jednak radykalny w poglądach. Nie chce wypowiadać się na temat Jałowieckiego, ale w rozmowie ciągle powraca do spisku z Magdalenki i tajnych układów grupy Michnika z obozem Jaruzelskiego: - Gdyby po okrągłym stole ujawniono wszystkich agentów, nie byłoby dziś problemu Jałowieckiego ani nie byłoby grania teczkami. Teraz tego obłędu już nikt nie odkręci.
Wszystko jest możliwe
Dobry znajomy Stanisława Jałowieckiego przypomina sobie jak w latach siedemdziesiątych oskarżony dziś przez rzecznika Nizieńskiego polityk głośno rozpowiadał, że nachodzą go esbecy. - Gdyby im coś podpisał, czy zachowywałby się wtedy tak ostentacyjnie? - zastanawia się pan X. Jałowiecki nie dał się wciągnąć nawet do PZPR, mimo że Instytut Śląski miał wyraźnie czerwone zabarwienie, a on był kierownikiem zakładu socjologii i demografii. Od dawna powtarzał, że należy tylko do Polskiego Towarzystwa Gerontologicznego i to jedno członkostwo mu wystarczy, a zapisał się z myślą o własnej starości.
Znany działacz pierwszej opolskiej Solidarności podpowiada, żebym odszukał kapitana M., który przed upadkiem PRL-u pozostawał w wyraźnej opozycji do ówczesnego szefa SB na Opolszczyźnie. M. pracuje dziś w firmie ochroniarskiej. Najpierw nie chce rozmawiać, ale kiedy orientuje się, że moje pytania zawierają jego odpowiedzi, przerywa milczenie.
- To prawda, że w Opolu żadne teczki nie zostały spalone - mówi szeptem. - Wiele teczek wywiózł szef, ale ich nie zniszczył. Różne krążą dziś opowieści o miejscu przechowywania tych materiałów, a od kilku lat córka szefa, całkiem przeciętna kobieta, awansuje na kierownicze stanowiska w znaczących firmach.
- Sugeruje pan, że szef gra teczkami?
- Nic nie sugeruję. Tak tylko mi się kojarzy.
- Czy możliwe, że pana dawny szef zawłaszczył teczkę Stanisława Jałowieckiego?
- Wszystko jest możliwe. Proszę sobie przypomnieć, kto w Opolu tworzył komisję nadzorującą likwidację naszej firmy. Profesor folklorystyki, która została senatorem. Organista kościelny, którego wybrano na posła. W takim gronie można było wykręcić każdy numer.
Materiał do reportażu był zbierany po oskarżeniu Jałowieckiego.