Gazeta Panorama OPOLSKA Wydawnictwo OPOLMEDIA Kontakt
panorama opolska

Wiadomości z Opola i okolic

Środa, 04 grudnia 2024
Imieniny: Barbary, Hieronima, Krystiana


Karol Cebula: Całe życie w ringu


Agnieszka Malik, Jan Płaskoń 27.03.2009

Nigdy nie przywiązywał wagi do imienin czy urodzin. Po wyjściu z więzienia zaczął jednak wysyłać prokuratorowi kartki na święto Kazimierza z dobrze przemyślanymi życzeniami. Pamiętał o tym przez wiele lat. Także wtedy, gdy prokurator został oskarżony o przyjęcie łapówki.


Wyobraźmy sobie przedwojenną kamienicę. Piętrową, solidnie otynkowaną. W pokoju gra radio. Odbiornik wyrzuca z siebie mizerne dźwięki, więc skupiony na audycji mężczyzna musiał usiąść blisko głośnika. Transmitują walkę Maxa Schmelinga, niemieckiego championa boksu. W sąsiednim pomieszczeniu kobieta rodzi dziecko. Dochodzące stamtąd odgłosy są dużo silniejsze, chwilami nawet dramatyczne, jednak mężczyzna nie odrywa się od radia. W takich momentach ojcowie zawsze woleli być blisko, ale w pewnej odległości. Kamienica stoi nadal w centrum Gliwic przy ulicy Zwycięstwa, niedaleko zabytkowego kanału. Wygląda też podobnie, jak w 1931 roku. Zmienili się tylko jej właściciele. Józefina Cebula z domu Behr zmarła dziewięć lat później podczas kolejnego porodu. Faszystowskie prawo nakazywało w sytuacji zagrożenia ciąży poświęcić życie matki, więc lekarz w klinice musiał ustawowo ratować dziecko. Niemowlę przeżyło dziesięć miesięcy. Mężczyzną słuchającym radia był Teodor Cebula. Zginął tragicznie w 1950 roku, zepchnięty z betonowych schodów. Prokuratora prowadziła śledztwo w taki sposób, żeby nie znaleźć sprawców. Nie przesłuchano nawet podejrzanego, którego wskazywała rodzina. 30 czerwca 1931 roku Schmeling powalił na deski przeciwnika i wygrał walkę przez nokaut. Chwilę później przyszedł na świat Karol. Wychowywał się w ciepłym i dostatnim domu, dopóki hitlerowska władza nie wyrzuciła z niego Cebulów bezpowrotnie. Teodor dorobił się majątku na handlu dziełami sztuki i książkami, a zwłaszcza jedną książką. Nakład modlitewnika rozszedł się w tysiącach egzemplarzy, ponieważ został opatrzony dedykacją Piusa XI. Nie wiadomo w jaki sposób Teodor do spółki ze szwagrem Emanuelem Rogerem zdobył papieski autograf, ale z pewnością był to marketingowy strzał w dziesiątkę, choć nikt jeszcze wtedy nie słyszał o marketingu. Cebula miał fart do niezwyczajnych sytuacji. W bitwie pod Verdun zginęło 700 tysięcy żołnierzy, a powołany do 5 niemieckiej Armii Teodor nie odniósł najmniejszej rany. Po wojnie przez kilka miesięcy wracał piechotą z Francji do Gliwic. Gdy już odespał trudy podróży, dowiedział się, że lepiej było zostać w Lotaryngii. W Niemczech szalało bezrobocie oraz inflacja. Marka traciła nieraz w ciągu doby kilkaset procent wartości i miesięczna pensja starczyła na paczkę papierosów, a jak się poszczęściło, to jeszcze na zapałki. Zbliżał się plebiscyt, który miał przesądzić o podziale Śląska. Szukając pracy Teodor Cebula trafił w 1920 roku do policji referendalnej. Z początku nie zdawał sobie nawet sprawy, że jest to polski oddział. W tamtym czasie w Gliwicach ludzie rozmawiali ze sobą tak, jak umieli. Po niemiecku, śląsku i po polsku. Msze w kościele pw. św. Piotra i Pawła odprawiano naprzemiennie, jedną dla Niemców, drugą dla Polaków, jednak wiernym nie robiło to specjalnej różnicy, gdyż cała liturgia i tak była łacińska. Po mszy mężczyźni szli wypić piwo i pogadać do jednej karczmy. Siedzieli obok siebie, nikt nikomu nie wytykał pochodzenia. Zmieniło się to radykalnie dopiero w 1933 roku, kiedy Hitler sięgnął po pełnię władzy. Z głębi Rzeszy ściągnął do Gliwic partyjny aktyw z czerwonymi odznakami NSDAP w klapach marynarek. Sprawdzone ideologicznie kadry obejmowały znaczące stanowiska, z których usuwano nawet rodowitych, ale tutejszych Niemców. Odtąd bezpieczniej było w publicznych miejscach odzywać się tylko po niemiecku. Teodor Cebula miał już wtedy w aktach etykietę zdeklarowanego Polaka. Zapracował na nią w czasie plebiscytu i III powstania śląskiego, gdy znalazł się po polskiej stronie w walkach u podnóża Góry Św. Anny. Karol, który dziesięć lat później urodzi się w kamienicy przy ulicy Zwycięstwa, zapamiętał, że w rodzinnym domu rozmawiało się tylko w języku niemieckim, ale ojciec darzył polski niezwykłym sentymentem. Mawiał, że to język salonów, bo ciągle powtarza się: proszę pana, proszę pani. Karolek w dzieciństwie miał odmienne doświadczenia. Chciał kiedyś błysnąć przed macochą i zapytał chłopaków na podwórku, jak będzie po polsku matka. Powiedzieli mu, że k...a. Chłopak długo nie mógł zrozumieć, dlaczego kobieta wybuchła płaczem, gdy się do niej odezwał tym słowem i dlaczego ojciec karci go z tego powodu. Oprócz sympatii do Polski Teodor miał lewicowe poglądy, co przysporzyło mu w aktach kolejny stempel. W czasie rozkwitu narodowego socjalizmu przesiedział bez wyroku trzy lata w więzieniu, po czym hitlerowska władza skonfiskowała Cebulom kamienicę. Zarzucono im, że kupili budynek za pieniądze pochodzące od komunistów. Do sklepu, który mieli koło kopalni "Gliwice", totalitarny reżim przysłał swego pełnomocnika. Ten w krótkim czasie doprowadził firmę do bankructwa, a Cebulę do niebotycznych długów. Nie mając dachu nad głową, Teodor zatrudniał się jako hausmajster. Praca gospodarza domu wiązała się z prawem do służbowego mieszkania. Do końca II wojny światowej przeprowadzali się dziewięć razy. Jako element polski i wraży politycznie Cebula nie dostąpił zaszczytu posiadania książeczki wojskowej, którą dostawali wszyscy mężczyźni w Rzeszy powoływani do Wehrmachtu. Otrzymał natomiast legitymację wykluczającą go z jakiekolwiek służby wojskowej, zarówno w czasie pokoju, jak i w stanie wojny. Raz wydany dokument był w państwie niemieckim świętością. Dopóki nie został wystawiony, wszystko można było zmienić. Szwagier Karol Behr trafił za poglądy do obozu pracy jeszcze przed wojną. Będąc urodzonym komunistą, przekonał Teodora do Komunistycznej Partii Niemiec. W 1943 roku został jednak zwolniony z obozu, a reżimowi nie przeszkadzały już jego przekonania. Reżim potrzebował armatniego mięsa, więc Behra od razu powołano do marynarki wojennej, w której służył, zanim Hitler zdobył władzę. W różnych mundurach 1 września 1939 roku ośmioletni Karol Cebula miał iść do szkoły. Dzień wcześniej bawił się na podwórzu z chłopakami, gdy nagle rodzice zaczęli nawoływać wszystkich do domu. Coś złego zawisło przez chwilę w powietrzu. Niemiecka radiostacja w Gliwicach odezwała się kilkoma zdaniami po polsku, po czym odbiorniki zamilkły, a późnym wieczorem miasto już wiedziało, że polscy bandyci przeprowadzili atak na nadajnik. Minie sześć lat, zanim prawda o niemieckiej prowokacji przebije się przez propagandowe szumowiny. Lekcje nie mogły się rozpocząć, ponieważ izby klasowe zajęło wojsko. Stare ułańskie koszary oraz obszerne nowe, wybudowane przez Hitlera, okazały się za małe na potrzeby Wehrmachtu. Chłopcy nie mogli nawet pokopać piłki, bo szkolne boisko przykryły gęsto wojskowe pojazdy. I to już właściwie była w Gliwicach cała wojna. Do militarnego pejzażu należałoby tylko wpleść ludzkie losy. Tych, którzy odjeżdżali na dalekie fronty oraz tych, którzy musieli grzebać ciała najbliższych przywożone z frontów, a bywało, że nigdy się nie dowiedzieli, gdzie spoczęły ich kości. Miasto przez pięć lat żyło według dobrze zaplanowanej przez faszystowski system przydziałowej stabilizacji. Nikomu nie zabrakło przysługującej porcji mięsa, masła ani chleba. Sklepy realizowały kartki jeszcze wtedy, gdy na rogatkach stała już Armia Czerwona i mieszkańcy lada dzień mieli poznać temperament zwycięzców. Rosjanie demolowali wszystko, co spotkali na drodze, bo zgodnie z doktryną wojny ojczyźnianej należało tak postępować na terytorium znienawidzonych Niemiec. Jeśli nawet wróg nie nacierał, trzeba mu było wrzucać przez otwarte okna granaty do mieszkań. A kiedy był już całkiem kaput, należało wyszabrować zdobyczny majątek. Meble, sztućce, obrazy i zegarki z domów. Maszyny z przedsiębiorstw. Wszystko. W wypalonych Gliwicach sowieci szybko zaprowadzili swój nowy ład. Komendantura wydała rozporządzenie, aby mężczyźni od 17 do 50 roku życia zgłosili się niezwłocznie w celu weryfikacji narodowej. Ci, którzy posłuchali, trafiali do obozu NKWD w Łabędach i przez dwa miesiące budowali szerokie tory do ZSRR. Później byli wywożeni po tych torach w głąb Rosji. Tak zakończył żywot Roger. Ten, który przed wojną wydał z Teodorem Cebulą modlitewnik. Był mężczyzną o typowo włoskiej urodzie, która wiązała się ze znacznym owłosieniem ciała. W łagrze momentalnie opanowały go roznoszące wszelką zarazę wszy. Nie miał szans na walkę z insektami. Jego syn Manfred został zwolniony z Łabęd i w drodze do domu zamarzł z wycieńczenia. Wincenty Morgała, inny wujek Karola Cebuli, powrócił z Rosji po trzech latach. Był tak wyniszczony, że gdy wciskał palec w opuchliznę na nogach, to w ciele pozostawała dziura. Zmarł wkrótce. Cebulowe mogli skończyć podobnie, jednak o losie Teodora i jego syna znów zadecydował przypadek. Podczas szturmu Armii Czerwonej ukryli się w piwnicy. Znalazł tam również schronienie zaprzyjaźniony Ukrainiec, zesłany do Gliwic na przymusowe roboty. Żołnierze odbezpieczali już broń, ale robotnik zdołał ich przekonać, że ci dwaj są porządnymi Polakami. Gdy sowieci dowiedzieli się o przedwojennych etykietach Teodora, momentalnie stał się też dla nich porządnym komunistą. Wówczas Cebula postanowił wykorzystać sytuację, trafnie przewidując, że nadchodzą ciężkie miesiące, a może i lata. Wpadł na prawdziwie szatański pomysł: razem z Karolem wstąpił do Armii Czerwonej. Najpierw sfałszował dokumenty chłopca i czternastolatkowi w jednej chwili przybyło pięć lat. Przy 182 centymetrach wzrostu nie wzbudzał podejrzeń. Szybko nauczył się rosyjskiego i przez półtora roku w towarzystwie innego żołnierza podróżował jako pocztylion między Gliwicami a Wrocławiem i Legnicą. Dowódcy jednostki nie obchodziło, w jaki sposób się przemieszczają. Mogli iść piechotą albo rekwirować po drodze pojazdy. Byle tylko przesyłki docierały na czas, bo za opóźnienie można było dostać nawet kulę w łeb. W tym czasie ojciec Karola intensywnie zmieniał poglądy. Obserwując komunizm w praktyce, coraz głośniej wyrażał swoje wątpliwości. Gdy w czerwcu 1946 roku czerwonoarmiści opuszczali Gliwice, obiecali szefowi UB, że przekażą mu kompletny budynek, ale pod jednym warunkiem. Ma zrobić porządek z Cebulą. Następnego dnia Teodor został aresztowany. Pokazano mu niewyraźne fotografie manifestacji pierwszomajowej sprzed wojny i zarzucono, że maszerował w jednym pochodzie z Niemcami. W tamtym czasie Urząd Bezpieczeństwa dopiero wprawiał się do krwawego terroru. Tydzień po wyjeździe Rosjan oficerowie zadomowili się przy darowanych biurkach, a Cebula wyszedł na wolność. Nowy świat stał przed nim otworem. Prywatni do kasacji Gdyby rzeczywistość po 1945 roku ułożyła się w kształt normalnego i przyzwoitego państwa, dalsza opowieść musiałaby brnąć w coraz większą nudę. Byłoby więc o synu przedwojennego przedsiębiorcy, który odziedziczył ojcowskie talenty i dorabiał się coraz większej fortuny. O latach ciężkiej pracy i o życiu wolnym od finansowych trosk. Wreszcie o zasłużonej emeryturze w gronie dzieci, wnuków i prawnuków. W nowym świecie nie było jednak miejsca na monotonię. Najpierw życie toczyło się mniej więcej tak, jak przed wojną. Tyle że na Śląsku nie należało teraz przyznawać się do znajomości niemieckiego. Pieniądze nadal trzymały się tych, którzy potrafili zakręcić się koło interesu. Już w 1946 roku niespełna szesnastoletni Karol Cebula został pracownikiem firmy budowlanej swojego ojca i z sześcioosobową brygadą pojechał "w delegację" do Głubczyc. Mieli rozebrać pięć hal po bombowni, przewieźć elementy do Sosnowca i złożyć na powrót w hucie Milowice. Karol musiał sam opracować metodę, jak oznaczyć części, żeby nie myliły się przy ponownym montażu. Nie mógł powiedzieć, że coś nie da się zrobić, ponieważ ojciec nie tolerował takiego tłumaczenia. Uczył go od małego, że wszystko się da, jeśli tylko człowiek chce. Jako dziewięcioletni brzdąc wymieniał już sąsiadom korki w instalacji elektrycznej. Czasem prąd go potrzepał, ale od tego się nie umierało, zwłaszcza że przed wojną napięcie miało tylko 110 Volt. Hale zostały więc przemieszczone sprawnie i dokładnie. Stoją w Sosnowcu do dzisiaj. Żeby potwierdzić swoje umiejętności, poszedł do szkoły i został wykwalifikowanym technikiem budownictwa ze specjalnością ślusarską i galwanizatorską. Z biegiem lat podobnych dyplomów uzbiera mu się w kilku teczkach. Przymuszony przez zmieniającą się politykę będzie się imał przeróżnych zawodów. Od zabawkarza, po wiertniczego studni i eksportera części do maszyn. Żeby to wszystko wykonywać, trzeba było najpierw mieć papierek. Bez papierka człowiek w socjalistycznym świecie nie istniał. Cokolwiek chciał zrobić, było nielegalne i zagrożone grzywnami, a nawet więzieniem. Teodor Cebula w czasie wolnym od pracy organizował w Gliwicach Polską Partię Robotniczą. Coraz mniej jednak podobała mu się teoria walki klas, która bardziej przypominała historię Janosika. Rosnąca w siłę komunistyczna władza zabierała majątki prawowitym właścicielom i kładła na nich swoją łapę. Prywaciarzom pozwolono na razie działać, bo partia potrzebowała kilku lat, żeby wszystko znacjonalizować, ale państwowy monopol rozrastał się już na potęgę. Karol zatrudnił się w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym. Kierował budową operetki w Gliwicach, a potem urzędu miejskiego na zgliszczach budynku spalonego przez Rosjan. W celu podnoszenia stopy życiowej ludu pracującego miast i wsi rozpoczęła się trzy lata po wojnie kolektywizacja gospodarstw rolnych. Prywaciarze trafiali do więzień za sabotaż albo do obozów pracy za spekulację. W grudniu 1948 roku powstała PZPR, a Teodor Cebula stał się antykomunistą. Tak jak dotychczas, nie ukrywał swoich poglądów. Krytykował partię w każdym miejscu. Najgłośniej w gliwickich restauracjach, gdzie kwitło życie towarzyskie, a kieliszek wódki rozwiązywał języki. Któregoś wieczoru został zepchnięty ze schodów niedaleko domu. Pęknięcie podstawy czaszki spowodowało szybką śmierć. Sprawcy pozostali na zawsze nieznani. Teodor nie doczekał największej operacji finansowej po wojnie. W październiku 1950 roku władza przez całkowite zaskoczenie pozbawiła ludzi pieniędzy, które zdołali w pocie czoła zarobić. Za każde sto złotych trzymane w banku wypłacano trzy nowe złote. W przypadku posiadania gotówki obywatel dostawał tylko złotówkę, przy czym nie mógł wymienić więcej niż sto tysięcy. Ze strachu przed represjami ludzie nie ujawniali swoich zasobów i stosy banknotów poszły z dymem w domowych piecach. Zakazano posiadania obcych walut oraz złota. Kilka miesięcy później władza wzięła się za prywatny handel. Sklepikarze zostali potraktowani podobnie, jak Teodor przed wojną. Zarzucono im, że są finansowani przez wrogi kapitał, zwłaszcza żydowski i nakazano niezwłocznie zwinąć interes. W jedynie słusznym ustroju partia postanowiła stworzyć jedynie słuszną sieć, nazwaną Miejskim Handlem Detalicznym. Karol zwęszył dla siebie zajęcie w Jeleniej Górze. Stworzył biuro, które zajęło się przystosowywaniem placówek MHD, od kosztorysu po siermiężny wystrój. Wszystkie sklepy wyglądały tak samo, a różniły się tylko numerami, więc praca przebiegała według raz ustalonego szablonu Efekty musiała być niezłe, skoro młodego Cebulę wypatrzyła dyrekcja "Orbisu" i zaproponowała, żeby zajął się kapitalnym remontem hotelu w Szklarskiej Porębie. "Śnieżka" przyjmuje gości do dziś. Bąki w systemie W 1952 roku Karol poślubił Jadwigę. Trzeba się było ustatkować, więc poszukał na miejscu fachu, którego państwu nie udało się jeszcze zaanektować. Zaczął wiercić studnie. Najpierw w ramach spółdzielni, potem na własny rachunek. Wykonywał odwierty pod nyską katedrą, żeby sprawdzić, czy fundamenty wytrzymają nacisk nowego dachu. W kędzierzyńskich "Azotach" wgryzał się w ziemię na głębokość 150 metrów. Z siedmiu głębinowych studni zakład czerpie wodę już od pół wieku. Szło mu bardzo dobrze, więc któregoś dnia miejscowa władza powiedziała, że tak dalej być nie może. Dostał zakaz wiercenia. Wpadł wtedy na prosty pomysł, który później wykorzystywało wielu rzemieślników. Polska była co prawda politycznie jednolita, ale w różnych regionach kacyki miewały własne opcje. Cebula przeniósł się więc z Gliwic do Strzelec Opolskich i nadal robił to samo. Prezes miejscowej spółdzielni zrzeszającej rzemieślników poradził mu tylko, żeby schował w szafie płaszcz na podbiciu z futra fretek, bo nazbyt rzuca się w oczy. W końcu władza zajęła się też studniarzami. Jednego dnia Cebula został wezwany do przekazania całego sprzętu, ponieważ studnie miały teraz wiercić wyłącznie państwowe firmy. Wywiózł nocą do lasu lepsze oprzyrządowanie, zaś komisji pokazał szmelc. - Na takim złomie pan pracował? - nie kryli zdziwienia. - Sami widzicie jak się w Polsce mają prywaciarze - odparł bez cienia uśmiechu. Jakby na złość kulawemu systemowi, zaczął produkować bąki. Wirujące i bzyczące zabawki miały w sklepach wzięcie, a przy tym nic nie zapowiadało, że zostaną upaństwowione. Cała firma mieściła się w jednym pokoju. Prasą do metalu Karol wyciskał z formy elementy i składał je w całość, po czym żona z teściową przystępowały do malowania. Bąk obracał się na talerzu starego gramofonu. Wystarczyło tylko trzymać równo pędzel, żeby farby układały się na blasze w kolorowe paski. Po odwilży 1956 roku nastąpił w Polsce nowy klimat polityczny oraz budowlany boom i Cebula postanowił zamknąć domową manufakturę. Ludzie potrzebowali materiałów na domy, więc trzeba im je było dostarczyć. Odwiedził w NRD wujka Behra, który przed wojną przekonywał Teodora do lewicy. Wujek trwał przy swoich poglądach. Był teraz redaktorem naczelnym partyjnej gazety. Na wstępie obsztorcował siostrzeńca za to, że w najlepszym ustroju uparł się prywaciarstwie. Zdobył jednak dla niego dokumentację techniczną pustaczarki. Wkrótce kluczborski "Famak" wykonał prototyp maszyny i Cebula ruszył pełną parą z produkcją pustaków. Wynajął w Strzelcach teren przy "Wapiennikach" i w krótkim czasie wywołał taki popyt, że klienci musieli czekać po trzy miesiące na zapłacony towar. Firma mogła się rozwinąć do gigantycznych rozmiarów, ale któregoś dnia dyrektor wezwał Cebulę i zakomunikował, że musi w ciągu miesiąca zwinąć się z placu, ponieważ rząd przyjął nowe dyrektywy: zakład wapienniczy będzie się rozbudowywał właśnie w tym miejscu. Znacznie wcześniej w niewytłumaczalnym odruchu Karol kupił na przetargu likwidowane warsztaty przy szkole zawodowej w Strzelcach. Wynajął opuszczoną stajnię, do której zwiózł frezarki, szlifierki oraz osiem traktorów, a wśród nich wielkiego "stalińca" na gąsienicach. Bydlę posiadało mały silnik spalinowy, który służył do rozruchu właściwego silnika, co tak frapowało Cebulę, że urządzał sobie częste przejażdżki po polach. "Staliniec" szybko zmienił właściciela, ale reszta sprzętu stała bezużytecznie. Cebula nie wiedział jeszcze, co z nim pocznie, jednak na wszelki wypadek zrobił uprawnienia tokarza i ślusarza. Rozwiązanie przyszło samo. Jednego dnia gazety doniosły, że zanosi się na skandal, ponieważ Polska podpisała ze wschodnimi Niemcami kontrakt na dostawy kalamitek, których nikt w kraju nie umie produkować. Były to elementy używane do smarowania różnych układów w autach, pojazdach mechanicznych i maszynach. Jeden samochód ciężarowy miał ich pięćdziesiąt, a zamawiający potrzebował miliony sztuk. Trudność polegała na umieszczeniu w kalamitce zaworu kulkowego z taką dokładnością, żeby smar wydostawał się w kontrolowany sposób. Techniczne parametry opierały się na dziesiątej części milimetra. Po półrocznych próbach i eksperymentach Karol Cebula osiągnął sukces. Pewnie wtedy jego nazwisko po raz pierwszy utrwaliło się w głowach warszawskich dygnitarzy. Sytuacja była bowiem tak napięta, że zainteresował się nią Komitet Centralny PZPR. Za sprawą kalamitek rozpoczął się w Strzelcach Opolskich prężny rozwój spółdzielni "Silesia". W okresie najlepszego rozkwitu zrzeszała ona 350 producentów. Eksportowa produkcja gwarantowała dostęp do dewiz, co pozwalało na prawdziwie pańskie życie. Wystarczyło sprzedać na czarnym rynku tysiąc zachodnich marek, żeby opłacić 15 pracowników, pokryć podatek od wynagrodzeń i jeszcze pójść na dobry obiad. Znów wszystko od nowa W 1972 roku, w imieniny Józefa do gabinetu prezesa Cebuli w Strzelcach Opolskich weszła policja. Kazali się ubierać. Funkcjonariusze byli miejscowi, więc ich uprosił, żeby w drodze do Warszawy zatrzymali się na chwilę w domu, gdzie jest sama 13-letnia córka, ponieważ żona przebywała w szpitalu. Policjanci nie sprzeciwili się, gdy chciał jeszcze odwiedzić kolegę, u którego miał być wieczorem na imieninach. Nie wiedząc co się świeci, Karol Cebula zostawił mu upoważnienie do pełnego zarządzania swoją firmą. Jak się później okaże, był to najlepszy imieninowy prezent. Do Warszawy dotarli o zmierzchu. Po nocy spędzonej w celi czekał już na Cebulę prokurator Kazimierz M., który na wstępie powiedział, że go zgnoi, po czym zażądał przyznania się do winy. Od słowa do słowa Karol zorientował się w końcu, jaki jest powód rajdu przez pół Polski. Dwa lata wcześniej jeden ze strzeleckich rzemieślników, korzystając z okazji, że prezes jedzie załatwiać sprawy w stolicy, dał mu przesyłkę dla urzędnika w centrali handlu zagranicznego. Cebula nie sprawdzał co jest wewnątrz zaklejonej koperty. Teraz dowiedział się, że przewoził 10 tysięcy złotych łapówki. Parsknął więc prokuratorowi w twarz, mówiąc, że najpóźniej następnego dnia będzie go musiał wypuścić, gdyż dostarczanie listów nie jest przestępstwem. M. uśmiechnął się szyderczo na argumenty, jaki to z Cebuli wielki przedsiębiorca i działacz społeczny. Każąc mundurowemu wyprowadzić podejrzanego, powiedział na pożegnanie, że już z niejednego wielkiego zrobił - tu uniósł w górę pace - takie małe coś. Mróweczkę. Karolowi do głowy nie przyszło, że prokurator ułożył już konstrukcję prawną, która pozwoli trzymać go w areszcie przez półtora roku i nawet słynny adwokat Tadeusz de Virion nie będzie mógł tego zmienić do czasu rozpoczęcia procesu. Kazimierz M. oskarżył Cebulę podwójnie. O to, że przyjął łapówkę od jednej osoby, a następnie taką samą kwotę przekazał w postaci łapówki drugiej osobie. Dwa różne artykuły kodeksu karnego kwalifikujące przestępstwa jako zbrodnię gwarantowały, że Cebulę może wypuścić na wolność tylko sąd. Tak też się stało. Po 18 miesiącach i ośmiu dniach spędzonych na Rakowieckiej i Puławskiej oraz na Montelupich w Krakowie Karol Cebula stanął przed obliczem Temidy. Złożył wyjaśnienia, po czym sędzia powiedział, że może wracać do domu. Dopiero wtedy Karol zrozumiał, co naprawdę czuł jego ojciec, leżąc na więziennej pryczy i czekając, kiedy skończy się ten koszmar. Przed ogłoszeniem wyroku sędzia poprosił Cebulę do gabinetu i wykonał rzecz niebywałą w wymiarze sprawiedliwości. Uprzedził, że musi go skazać na półtora roku, które już odsiedział, bo w przeciwnym razie państwo musiałoby płacić odszkodowanie za czas aresztowania. Następnie poradził, co oskarżony ma napisać w apelacji. Wyrok został wkrótce uchylony i prezes Cebula wrócił do "Silesii". W listach z więzienia pisał do żony, że już nigdy nie wyświadczy nikomu bezinteresownej przysługi i da sobie spokój z działalnością społeczną. Krótko pamiętał o przyrzeczeniu. Zaraz po odzyskaniu wolności przyspieszył prace przy budowie piętra domu rzemieślnika w Strzelcach Opolskich. Nigdy nie przywiązywał wagi do imienin czy urodzin. Po wyjściu z więzienia zaczął jednak wysyłać prokuratorowi kartki na święto Kazimierza z dobrze przemyślanymi życzeniami. Pamiętał o tym przez wiele lat. Także wtedy, gdy prokurator został oskarżony o przyjęcie łapówki. Podczas nieobecności Cebuli jego kolega Józef roztrwonił całą firmę, którą miał zarządzać. Konta bankowe były wyczyszczone do cna. Ostatnią frezarkę wywożono w dniu, gdy Karol po odzyskaniu wolności wrócił do Strzelec. Józef tłumaczył się głupio, że biznes nie szedł, a właściwe musiał jeszcze do niego dołożyć. Pech chciał, że jego zakład był powiązany z "Silesią". Odtąd mógł rozmawiać z prezesem tylko na stojąco. Nawet gdy prezes siedział w fotelu. Jedna z pracownic "Silesii" pożyczyła Cebuli pieniądze, które odłożyła na małego fiata i dzięki temu mógł znowu zacząć wszystko od początku. Kolejny raz. Przedsiębiorca i politycy Teraz byłoby już faktycznie nudno, ponieważ socjalizm zaczął się cywilizować, by następnie przejść płynnie w kapitalizm, więc pomnażanie pieniędzy stało się zjawiskiem normalnym. Karolowi Cebuli pomogli w osiągnięciu dobrobytu przyjaciele z rady nadzorczej "Silesii". Gdy następowała demokratyzacja polskiego życia, oświadczyli, że chcą zarządzać spółdzielnią kolegialnie, więc Cebula odpowiedział, że mogą to robić, ale bez niego. W ciągu miesiąca założył "Intersilesię", powiązaną najpierw z kapitałem niemieckim, a potem angielskim. Produkcja chemii gospodarczej i kosmetyków okazała się prawdziwą żyła złota. Już po kilku latach Cebula mógł przejść na emeryturę, jakiej nie zapewniłby mu żaden ZUS. Sprzedał udziały i - oczywiście nie przeszedł. Zajął się tym, co przez dziesięć lat było jego działalnością poboczną i chyba nawet nie przypuszczał, że kiedyś dotrze do punktu, w którym ojciec zaczynał żywot przedsiębiorcy. Teodor wydawał modlitewniki z dedykacją papieża. Karol wydaje lokalny strzelecki tygodnik. Nie przestał się też zajmować wydawaniem pieniędzy. Na wsparcie domów dziecka i opieki społecznej, na emerytów i kombatantów, imprezy sportowe i kulturalne, na teatry i zabytki. Zostawił swój ślad w odnowionych rzeźbach na wzgórzu uniwersyteckim i przy kaplicy św. Wojciecha w Opolu, a przede wszystkim w centrum Strzelec. W 2005 roku odsłonięto tu "Pietę śląską", którą Cebula ufundował. Pomnik jest poświęcony ofiarom wojen i przemocy, co ze względu na rodzinne tragedie Cebulów ma szczególnie realną wymowę. Gdyby miał trochę więcej czasu, mógłby długo opowiadać o tym, co się działo przy okazji robienia biznesów. Jako rzemieślnik zapisał się do Stronnictwa Demokratycznego i w 1989 roku trafił do ścisłego kierownictwa partii. Po wyborach 4 czerwca znalazł się w centrum epokowych wydarzeń. Jarosław Kaczyński krążył między siedzibą SD a biurem Lecha Wałęsy, uzgadniając kolejne wersje porozumienia, które definitywnie wywróciło PRL. W sztabie stronnictwa trwały zażarte dyskusje. Obawy przed reakcją władz PZPR kotłowały się z nadzieją na szybki demontaż skostniałego systemu. Gdyby fotoreporter szerzej wykadrował słynne ujęcie triumfującego Wałęsy oraz szefów ZSL i SD po podpisaniu umowy koalicyjnej, w drugim planie zostałby uwieczniony Karol Cebula. Jako propagator polskiego rzemiosła za granicą organizował stoiska na najważniejszych wystawach i targach, gdzie poznawał wybitnych europejskich polityków. Z wieloma trwale się zaprzyjaźnił. W marcu 1989 roku, żegnając w Monachium Helmuta Kohla, powiedział kurtuazyjnie: do zobaczenia u nas. Nazajutrz w gazetach ukazały się żartobliwe informacje, że Cebula zaprosił kanclerza do Polski. W listopadzie Kohl faktycznie przybył do Warszawy. Podczas rautu w Mariocie w pamiętny czwartek, gdy dogorywała NRD, został wezwany do telefonu. Chwilę później oświadczył zebranym, że musi lecieć do Niemiec, bo właśnie zaczyna się radosna rozbiórka muru berlińskiego. Wrócił do Polski w sobotę, żeby dokończyć program wizyty. Cebula uczestniczył w pracach słynnego forum polsko-niemieckiego. Przekonywał władze w Bonn, żeby nie dawały Ślązakom swoich paszportów, bo to nie poprawi sytuacji ani w Polsce, ani w Niemczech. Namawiał do inwestowania w śląską gospodarkę, dowodząc, że jest to najwłaściwsza droga do ożywienia gospodarczego i podniesienia poziomu życia Ślązaków. Nikt jeszcze wtedy nie przewidywał negatywnych skutków masowej emigracji za chlebem. Cebula natomiast doskonale wiedział jak trudno się żyje, nie mając obok siebie już w młodym wieku rodziców. Niedawno spotkał przypadkiem w berlińskiej restauracji Otto von Lambsdorfa, ówczesnego ministra i szefa FDP. - Czy miałem wtedy trochę racji, panie hrabio? - zapytał. - Miał pan całkowitą rację - odparł Lambsdorf - i dobrze o tym wiedzieliśmy. Pan jednak jest przedsiębiorcą, a my politykami. W przypadku Śląska to bardzo duża różnica.

Jest to fragment książki "Krąg świętej góry"