Gazeta Panorama OPOLSKA Wydawnictwo OPOLMEDIA Kontakt
panorama opolska

Wiadomości z Opola i okolic

Czwartek, 31 października 2024
Imieniny: Alfonsa, Krzysztofa, Tomasza


Nazwano ją powodzią stulecia


Jan Płaskoń 02.06.2010

Jest ósmy lipca 1997 r., godzina szósta rano. Wojewoda Ryszard Zembaczyński podpisał raport o sytuacji powodziowej w regionie opolskim. W południe rozpocznie się w Warszawie posiedzenie rządu. Będą na nim analizowane informacje z terenów ogarniętych przez powódź. Wtedy okaże się, że żywioł jest szybszy od faksów i komputerów, którymi przesyła się dane do stolicy. W raporcie umieszczono uwagę, że dane hydrologiczne wskazują, iż nadchodzi klęska żywiołowa, jakiej nie było w tym stuleciu.


O szóstej woda wlała się już na Opolszczyźnie do sześćdziesięciu ośmiu miejscowości, zatopiła pola uprawne na dwunastu tysiącach hektarów, uszkodziła pięć mostów i dziewięćdziesiąt kilometrów dróg. Ewakuowano ponad dwa tysiące ludzi. W południe, gdy w Alejach Ujazdowskich zacznie obradować rząd - informacje te będą już nieaktualne. Obszar powodzi będzie się powiększał z godziny na godzinę. Na razie jednak jest ranek i dramat rozgrywa się dopiero w podgórskich gminach Głuchołazy, Prudnik, Głubczyce oraz Branice, gdzie wystąpiły z brzegów rzeczki mające źródła po stronie czeskiej. Trwa też akcja ratownicza w Głogówku, Strzeleczkach i Lubrzy. Niebawem zacznie tonąć Nysa. Woda w Odrze podnosi się, ale według meteorologów kulminacyjna fala ma dosięgnąć województwo opolskie dopiero za kilka dni. Wkrótce kataklizm bezwzględnie zweryfikuje naukowe metody przewidywania przyszłości. Na punkcie pomiarowym w Miedoni zabraknie skali, żeby określić poziom Odry. Rzeka będzie rwała przed siebie i rozlewała się po wsiach i miastach, nie uwzględniając prędkości wyliczonych przez naukowców. Wtedy zacznie się piekło Kiedy rząd będzie czytał informację, że powódź w Kędzierzynie-Koźlu wystąpi za półtorej doby, Odra zacznie się właśnie wlewać do miasta i zatapiać okoliczne wsie. Ludzie będą uciekać na dachy domów. Wielka fala rozbije drzwi do zakładu pogrzebowego Tadeusza Felsztyńskiego w Koźlu i na ulice wypłyną trumny. Woda zabierze z mieszkań kołdry i poduszki, telewizory i lodówki, książki i garnki, rodzinne pamiątki. Zniszczy wiekowe archiwum w sądzie, którego dotąd nie zmógł żaden kataklizm, nawet wojenne pożogi. Ósmego lipca w południe strażacy będą ewakuować rodzinę Wąsików z Januszkowic, wioski graniczącej z Kędzierzynem-Koźlem. Ich sąsiedzi byli przezorni i uciekli, zanim fala przerwała wały przeciwpowodziowe. Wąsik się zaparł. Pokazywał kreskę na ścianie swoje domu, którą zaznaczył poziom wody w czasie powodzi sprzed dwunastu lat. Do kolan ledwie sięgała - przekonywał strażaków - to i teraz nie trzeba się bać. Odjechali więc, a ósmego lipca, gdy woda w jednej chwili zatopiła gospodarstwo, musieli przywieźć rzeźnika. Żeby skrócił męczarnie konającego bydła i trzody. Pod nóż poszło czterdzieści krów i czternaście świń. - Zabierzcie mięso - domagał się gospodarz - a drugim razem przyjedziecie po nas. - Nie mamy wolnych łodzi, panie Wąsik, żeby padlinę wozić, kiedy trzeba ludzi ratować. Jak powódź się skończy, to ścierwo zostanie uprzątnięte. Dzień wcześniej, siódmego lipca, również obradował rząd. Po zamknięciu posiedzenia premier, kilku ministrów oraz wojewodowie z Opola, Katowic i Wałbrzycha wsiedli do śmigłowca. Z Warszawy na Śląsk leci się godzinę z kwadransem. Gdyby wojewoda Zembaczyński pisał swój prywatny raport z tamtego rekonesansu, dramaturgia krajobrazu rosłaby w miarę zbliżania się do południowej granicy państwa. Raport mógłby przedstawiać się tak: Najpierw przez długi czas były pod nami dojrzewające pola, soczyście zielone lasy, a z góry ciepło świeciło słońce. W okolicach Rybnika pejzaż się zmienił. Zobaczyliśmy brunatne zacieki na ziemi, czyli pierwsze objawy powodzi. Kiedy dolecieliśmy nad Racibórz, ujrzeliśmy koszmar. Zatopiona dzielnica przemysłowa, wystające z wody dachy budynków, oznaki życia w zaniku. Nie byłem w stanie ocenić, czy jest to powódź większa niż siedemnaście lat temu, ponieważ tamtej nie widziałem. Przyszła mi jednak taka myśl, że chyba podobne nieszczęście dotąd Raciborza nie spotkało. Potem lot nad ziemią głubczycką - widać wyraźnie jak Opawica sieje spustoszenie. Rejon Prudnika - woda całkowicie rozmywa nadbrzeże, zatopione odcinki ulic, podmyte mosty, zagrożone budynki mieszkalne. Dolatujemy do Głuchołaz. W dole koszmar: woda ponad światłem mostów niesie olbrzymie drzewa, jakieś sprzęty. Tu już nie mieliśmy żadnych złudzeń, że zaczął się kataklizm nie spotkany dotychczas w Polsce. W okolicy Głuchołaz rządowy śmigłowiec wylądował. Ponieważ w górach pogorszyły się warunki atmosferyczne, pilot nie otrzymał pozwolenia na dalszy lot w kierunku Kotliny Kłodzkiej. Do premiera podchodzą ludzie. Krzyczą. Mają pretensje. Szef rządu jest zdenerwowany. Po powrocie do Warszawy mówi na lotnisku w obecności kamer, że państwo nie będzie wypłacać odszkodowań, ponieważ od tego są ubezpieczalnie. A jeśli ktoś nie ubezpieczył się na wypadek powodzi? - pytają dziennikarze. - To sam sobie jest winien - stwierdza stanowczo Włodzimierz Cimoszewicz. Wieczorem tę rozmowę pokażą stacje telewizyjne, powtórzą ją rozgłośnie. Wieczorem pod wodą znajdzie się Kłodzko i wiele rodzin straci dach nad głową. Opozycja będzie domagać się ustąpienia rządu - za niefortunną wypowiedź premiera. Chociaż Cimoszewicz przeprosi publicznie, tłumacząc się, że nie chciał nikogo urazić, że został źle zrozumiany, a państwo wcale nie uchyla się od pomocy powodzianom - żądania nie ustaną. Polityczna gra będzie narastać razem z podnoszącą się wodą. Noc wojewody po tamtym rekonesansie: świadomość, że sytuacja staje się ekstremalnie trudna. Zrzuty wody ze zbiornika nyskiego będą rosły z godziny na godzinę, bo akwen wypełnia się w takim tempie, że może zostać rozerwany, jeśli woda nie znajdzie wystarczającego ujścia. Wtedy fala może zmieść Nysę w mgnieniu oka. Przepustowość mostów w mieście wynosi 450 metrów sześciennych na sekundę, a przy zrzutach będzie pod nimi płynęło sześćset, w ostateczności tysiąc pięćset metrów. Czy mosty to wytrzymają? Zembaczyński: wchodziliśmy w obszar rozważań przekraczających naszą wiedzę techniczną. Jak zawsze od kilku dni, ósmego lipca zebrał się Wojewódzki Sztab Przeciwpowodziowy w Opolu. Skoncentrowano się przede wszystkim na prognozie dla zlewni Nysy Kłodzkiej. Trudno jednak prognozować, nie mając wystarczających informacji, zaś instrukcja kończyła się na owych 450 metrach spuszczanych ze zbiornika w ciągu sekundy. Przy tej prędkości można było określić dokładnie tereny, które zaleje wyzwolona z akwenu woda. Co jednak się stanie, kiedy prędkość wzrośnie dwu albo i trzykrotnie? W tym momencie zaczynało się wróżenie z wyobraźni. Nagle ktoś przypomniał sobie, że w archiwum Wojewódzkiego Inspektoratu Obrony Cywilnej powinna leżeć mapa z czasów, kiedy obrona ćwiczyła symulowany atak wojsk NATO na strategiczne cele w obozie socjalistycznym. Trenowano wtedy rozwój sytuacji w przypadku uderzenia bombowego na zaporę nyską. Był to najczarniejszy z możliwych scenariuszy. I oto ósmego lipca zapomniana zabawa w wojnę okazała się wybawieniem. Odszukano mapę. Były na niej zaznaczono dokładnie tereny, która zaleje woda. Wiadomość przekazano szybko do komitetów w Nysie i okolicznych gminach oraz do mediów. Kiedy zaczęły ją podawać rozgłośnie radiowe, woda wlewała się już do Nysy. W krótkim czasie fala rozdzieliła północną i południową część miasta. O godzinie dwudziestej przerwała się łączność telefoniczna i aglomeracja nyska została odcięta od świata. Miejskie wysypisko śmieci w Opolu znajduje się w dzielnicy Groszowice. Graniczy przez drogę i niewielki pas ziemi z korytem Odry. Żeby tam dojechać, trzeba skręcić z głównej trasy prowadzącej na Krapkowice, minąć kilkanaście domów, a następnie pokonać niewielkie wzniesienie, z którego roztacza się szeroka perspektywa na obiekty wysypiska oraz rzekę. Gdy zjedzie się na dół, na horyzoncie widać wyraźnie zabudowania podopolskiego Winowa, układające się przy nowej drodze do Krapkowic i dalej - do południowej granicy państwa. Dziewiątego lipca Tadeusz Białowicz, prezes spółki zawiadującej wysypiskiem, patrzył z niepokojem na wzburzona wodę. Z samego rana zawiadomił sztab miejski o przecieku w skarpie i o tym, że rzeka chwilami przebija się w dwóch miejscach przez wał przeciwpowodziowy. O godzinie jedenastej poinformował sztab, że brakuje 80-90 cm, aby woda przelała się do przepompowni w niecce wysypiska. Godzinę później przyjechały dwie wywrotki z piaskiem. Białowicz zapisał w kalendarzu: z miasta otrzymałem informację, że mają tylko siedem tysięcy worków. Mało. Chyba niewiele dostaniemy. O 17.40 zapisał znowu: sztab informuje, że nastąpił wzrost poziomu wody o 119 centymetrów w stosunku do tego, co było rano. Dziewiątego lipca pracuje od rana Wojewódzki Sztab Przeciwpowodziowy. Od meteorologów we Wrocławiu napływają uspokajające wiadomości: kulminacyjna fala na Odrze dotrze do Opola za pięćdziesiąt godzin. W zapasie są dwie pełne doby. Ze sztabu płyną więc informacje do miejscowych rozgłośni: skoro woda ma zaatakować miasto w piątek, a może nawet w sobotę rano, to w czwartek, czyli dziesiątego lipca, musi nastąpić pełna moblilizacja służb i mieszkańców lewobrzeżnej części miasta. Trzeba ratować, co się da. Trzeba zabezpieczać domy. Ewakuować ludność. Wywozić samochody do dzielnic, które nie są narażone na zatopienie. W sztabie jest Stanisław Staniszewski, prezes Przedsiębiorstwa Wodno-Melioracyjnego "Polwod", specjalista w zakresie gospodarki wodnej, doradca ministra ochrony środowiska. Na czas powodzi został mianowany wiceprzewodniczącym sztabu. Staniszewski i jego ludzie wyliczają poziomy zalania poszczególnych ulic na opolskim Zaodrzu. Kalkulują według własnych prognoz, a nie przewidywań meteorologów. Na planie miasta rysuje się koszmar. Wychodzi na to, że woda będzie w wielu miejscach sięgać poziomu trzech i pół metra, a to znaczy, że zostanie zatopione czterdzieści procent powierzchni miasta. Staniszewski po powodzi: wtedy zreflektowaliśmy się, że Instytut Meteorologii myli się w ocenie kataklizmu, ponieważ im wychodziły dużo niższe stany. Może więc także być w błędzie, jeśli chodzi o określenie czasu uderzenia kulminacyjnej fali na miasto. Cóż jednak mogliśmy zrobić w środku nocy? Wypuścić na Zaodrze samochody z megafonami, żeby obudziły kilkadziesiąt tysięcy ludzi? To mogło wywołać panikę trudną do przewidzenia, a tam gdzie jest panika, muszą być ofiary. A gdybyśmy tych ludzi wyciągnęli na ulice i w tym czasie do miasta wdarłaby się woda? Lepiej nie myśleć co działoby się na ulicach. O północy komunikat określający poziomy zatopienia Opola zostaje odczytany z anteny radiowej. Nie wiadomo dlaczego spiker pominął ostatni akapit. Było w nim zdanie wojewody Zembaczyńskiego odbiegające stylem od urzędniczej poetyki. Wojewoda apelował do mieszkańców miasta: błagam o wcześniejszą ewakuację z terenów zagrożonych całkowitym zatopieniem. Późną nocą z dziewiątego na dziesiąty lipca jakiś chłopak był na randce niedaleko wałów przeciwpowodziowych na opolskim Zaodrzu. Nagle na ulicę zaczął nacierać potężny strumień wody. Dziewczyna uciekła, on za nią. Po powrocie do domu zatelefonował do znajomych w Krapkowicach, którzy mieli kontakt z Radiem Opole. O trzeciej w nocy w eter poszła informacja, że woda przerywa już wały w mieście. Ale o tej porze ludzie przeważnie spali. Tadeusz Białowicz do ostatniej chwili osłaniał teren wysypiska z grupą swoich pracowników i posiłkami, które przysłano mu z miasta. Niecka, w której składuje się śmieci, spełnia wymogi bezpieczeństwa na wypadek zalania wodą. Jej dno jest wyłożone specjalną podwójną folią oraz plastyczną masą, nazywaną bentomatem. Taka ochrona gwarantuje, że zanieczyszczenia nie mogą przedostać się do wód gruntowych. Ciągły monitoring potwierdza tę gwarancję: dotąd nie zdarzyło się, aby w próbkach wody pobieranych do badania z margli tworzących dno niecki wykryto jakiekolwiek przeciek. Odpady, które przywozi się na wysypisko, są mieszane z piaskiem kwarcowym i następnie rozdrabniane oraz ubijane przez specjalnie do tego celu przystosowany pojazd, zwany kompaktorem. Powstająca w ten sposób miazga również ogranicza przepływ wody. Odra przerwała wał koło wysypiska o godzinie 1.18. Gdy rwący nurt nacierał już coraz mocniej, Białowicz zebrał wszystkich ludzi na górce i ustawił auto reflektorami w stronę rzeki. Stali i patrzyli - jak żywioł wyrywa w nasypie potężną dziurę, po czym przelewa się przez drogę i dalej w dół niecki. W żółtym świetle samochodowych lamp wyglądało to tak, jakby ktoś niewidzialny rzucał z powietrza na ziemię duże ilości gruzu, który wytwarza tumany kotłującego się pyłu. W krótkim czasie woda wypełniła nieckę i okalający ją teren, podeszła do schodów budynku biurowego. O świcie przyfrunęły ptaki, które zawsze masowo żerują na wysypisku. Wilgoć zwabiła jeszcze większą, niż zazwyczaj, ilość mew i rybitw. Latały nad nowym jeziorem, wyrywając z wody strzępy śmieci, których nie zdołano już poprzedniego dnia przemleć na zbitą utylizacyjną masę. Potem Odra przynosiła skądś kawałki mebli, fotele, wersalkę, jakiś telewizor. Zniszczone sprzęty osiadały w niecce wysypiska, jakby wiedziały, że tu właśnie jest ich miejsce. Wojewoda Zembaczyński o nocy poprzedzającej nadejście powodzi do Opola: od dwóch dni nie mieszkałem już w domu. Przebywaliśmy wszyscy w urzędzie, który został ewakuowany na ulicę Katowicką. Tutaj pracownicy nocowali, utrzymując na zmianę dyżury. Kiedy woda zalewała Zaodrze, byłem u siebie, w zaimprowizowanym gabinecie. Co wtedy czułem? Bezradność. Jeszcze o pierwszej w nocy koledzy pojechali zobaczyć wały koło Winowa. Po powrocie opowiadali, że szum zbóż mieszał się z coraz mocniejszym rykiem wody. Z raportu Wojewódzkiego Sztabu Przeciwpowodziowego: 10 lipca, godzina piąta rano. Ilość ofiar powodzi - dwie osoby. Szacunkowa powierzchnia objęta powodzią - 83 tysiące hektarów. Ilość zalanych miejscowości - 30 gmin. W tym całkowicie zalane miasta Koźle, Nysa, Prudnik Głuchołazy. Liczba zatopionych obiektów, ważnych dla gospodarki narodowej: Port Koźle, Fabryka Samochodów Dostawczych w Nysie, Huta Szkła Jedlice, "Omex" Głuchołazy, "Frotex" Prudnik. Zagrożone ujęcia wody pitnej w Głuchołazach, Nysie, Kluczborku, Paczkowie, Brzegu oraz na terenach zalanych. Zagrożenie zalania oczyszczalni ścieków w Opolu, Czarnowąsach, Koźlu, Prudniku, Nysie, Głuchołazach, Baborowie, Białej, Ozimku, Lewinie Brzeskim, Brzegu i Tułowicach. Nie stwierdzono zagrożenia epidemiologicznego. 10 lipca, godzina piętnasta - komunikat podobny do porannego. W wykazie zatopionych miast dopisano lewobrzeżną część Opola. Zaznaczono, że Nysa, Koźle i zalane dzielnice opolskie są "odcięte od normalnych dostaw środków do przeżycia ludności". Zaapelowano o pomoc do innych województw. Potrzebne były przede wszystkim łodzie, pompy spalinowe o dużej wydajności i paliwo do helikopterów. Dyrektor opolskiej Caritas, ksiądz Arnold Drechsler, podczas zimowej wizyty po kolędzie gościł w domach parafian, którzy dopiero co wylizali się na dobre po powodzi sprzed dwunastu lat. Wylizali się, to znaczy zrobili ostatnie remonty, odnowili ostatnie sprzęty. Cieszyli się, że w kolejnym roku nie będą już musieli oszczędzać. Dzieląc dary dla ofiar obecnego żywiołu ks. Drechsler niejednokrotnie zastanawiał się, co powie tym ludzie, kiedy znów przyjdzie do nich z duszpasterską wizytą? Patrolowy lot policyjnego śmigłowca nad korytem Odry. Dramat oglądany z powietrza różni się od tego, który ludzie przeżywają na ziemi. Setki ludzi, setki setek - w zalanych dzielnicach miastach, w zamarłych wioskach. Z wysokości nie widać szczegółów. Tylko ogromne jezioro, rozlewające się na tysiącach hektarów i rwące wciąż do przodu za nurtem rzeki. Przerwane tory wyglądają, jak zabawka, którą porzucił znudzony chłopiec. Lustro wody przykrywające ulice i pola Dobrzenia, dotyka bezszelestnie bryły elektrowni "Opole". Przed linią horyzontu wyłaniają się z żółtego bajora dachy Popielowa, o którym służby walczące z powodzią wiedza na razie tylko tyle, ze został odcięty od świata. Lewin Brzeski wygląda jak miasteczko uśpione nagle w środku dnia. Kataklizm ominął Brzeg - woda rozlała się tylko po prawej stronie Odry. Ocalało miasto i jego zabytki. Na uprawnych polach wyzierają gdzieniegdzie spod wody źdźbła zbóż, które już nie dojrzeją. Koło jakiejś małej wioski płynie czerwona piłka w białe groszki, którą woda porwała dziecku, a może dziecko nie zdążyło jej zabrać, kiedy uciekało z rodzicami przed powodzią. Dramat budzi się, gdy śmigłowiec wraca nad miasto i obniża lot nad Opolem. Na ulicach widać zatopione samochody, a na dachach - ludzi. Jedni oczekują pomocy, inni się opalają. Jedni drzemią w słońcu, inni wymachują czerwonymi szmatami, widząc nadlatujące helikoptery. Każdy po swojemu przeżywa tragedię. Po powodzi ludzie będą pytali tych, którzy przetrwali kataklizm w wielkim mieście: powiedzcie jak było? Jak to się wlewało? Czy baliście się? Czy próbowaliście uciekać? A może woda zawróciła was do domu? Może musieliście płynąć wpław, żeby powrócić do mieszkań? Zbiorowe pytania są w tym przypadku niewłaściwe, bo żywioł, chociaż atakuje zbiorowość, traktuje jednostki bardzo indywidualnie. Niektórzy więc zdążyli uciec, zanim woda zatopiła ich mieszkania czy zakłady pracy. Byli tacy, którzy widząc wczesnym świtem wdzierającą się do miasta powódź, zdołali zabrać z mieszkań wartościowsze przedmioty, wsiąść do samochodów i odjechać do bezpiecznych dzielnic. Inni poszli rano do pracy, chociaż widzieli, że ulice ociekają już strumieniami. Ale jeszcze nie było dramatu. Ot, wyglądało tak, jakby zatkały się studzienki kanalizacyjne i ciśnienie wypychało wodę na zewnątrz. Tych ludzi po południu można było najczęściej spotkać na stadionie "Gwardii", gdzie lądowały śmigłowce biorące udział w akcji ratunkowej. Błagali pilotów, żeby ich przerzucić do odciętych domów, bo tam zostały dzieci albo chorzy rodzice. Przebywają co prawda na wysokich piętrach, ale nadchodzi noc, a na Zaodrzu nie ma prądu ani gazu, ani telefonów. Większość obudziła się w swoich mieszkaniach, gdy fala rozlewała się po mieście. Wyjrzeli przez okna i zobaczyli, że nie ma już ulic i sklepów na parterze, a ich samochody zostały siłą nurtu przeniesione w inne miejsca i rzucone na latarnie albo budynki. Wieś Borki ociera się o granice Opola. Odra przepływa tu półtora kilometra od zabudowań. W nocy z dziewiątego na dziesiąty lipca woda napierała coraz silniej na wały, więc mieszkańcy do późnych godzin układali worki z piaskiem. Kiedy pojęli, że nie wygrają z żywiołem, wzięli się za ratowanie inwentarza. Piotr Kodura popędził siedemdziesiąt krów na wiadukt, przez który krzyżują się drogi do Namysłowa i do Elektrowni "Opole". Dwie godziny później jego gospodarstwo zamieniło się w ruinę. Bydło wprowadził też Józef Wróbel, ale woda zalała tylko parter domu, jak mówili później sąsiedzi. Tylko parter? Nie miał szans na ratunek właściciel fermy drobiarskiej, Rajmund Wocka: dziewięćdziesiąt tysięcy kur popłynęło z wodą. Kodura spędził z krowami na wiadukcie dwie doby. Sześćdziesięcioletni mężczyzna cieszył się jak dziecko, gdy mógł wrócić do domu. Szczęście, mówił, że syn zdążył przed powodzią wywieźć na pontonie moją żonę, a swoją matkę. Szczęście, że wszyscy żyjemy. Jakoś to będzie. Wróbel przeliczał zboże, które rząd obiecał rolnikom w ramach rekompensaty za stracone zasiewy. Ma czternaście hektarów, więc dostanie czternaście ton pszenicy. A gdyby nie było powodzi, zebrałby przynajmniej trzy razy tyle. I jak tu teraz przetrzymać, narzekał, czym wykarmić ocalałe bydło, jeśli ta ziemia pewnie przez długie lata nie wyda dobrych plonów. Hodowca drobiu, kiedy fala opadnie, będzie powtarzał tylko dwa słowa: straciłem wszystko... wszystko straciłem...wszystko... Tych ludzi nie dosięgły kamery telewizyjne przekazujące obraz żywiołu niszczącego Śląsk. Ich dramat rozgrywał się w samotności. Kiedy więc do podopolskiej wsi będą już mogli dotrzeć dziennikarze, zostaną zasypani cierpki pytaniami. Gdzieście byli do tej pory? Dlaczego do nas nie przyjechał prezydent ani premier, kiedy byli w Opolu? I dlaczego ta woda taka niesprawiedliwa? Jednemu zabrała wszystko, a dom drugiego ledwie liznęła, no dlaczego tak jest na tym świecie? Kiedy w Borkach ślady po wielkiej wodzie będą wyznaczać już tylko zacieki na murach domów, leżąca w sąsiedniej gminie Rybna będzie nadal tonąć w cuchnących odmętach. Śmigłowce wywiozły mieszkańców, inni wydostali się sami na łodziach. W wiosce pozostało tylko dziesięć osób, żeby pilnować dobytku, ponieważ rozeszły się wieści o szabrownikach podpływających nocą do opuszczonych gospodarstw. Powódź zniszczyła jedyny most łączący Rybną ze światem, więc rozmowa ze strażnikami mienia odbywa się ponad urwiskiem - jeśli ktoś ciekawy i nie chce zejść z drogi, żeby umoczyć się po pas. - Jak się pan nazywa? - Dużyński Krzysztof. - Jaka sytuacja we wsi? - Tragiczna. W wodzie leżą padłe byki, świnie głodują od kilku dni. Przerwaliśmy wał, żeby woda spłynęła do rzeki, ale to nic nie daje. Woda stoi, bo wioska znajduje się poniżej rzeki. - Czego potrzebujecie? - Niech przyjedzie tu ktoś odpowiedzialny! Niech na własne oczy zobaczy ten syf! Z raportu Wojewódzkiego Sztabu Przeciwpowodziowego: 11 lipca, szósta rano. Ilość ofiar bez zmian. Pod wodą trzydzieści dziewięć gmin. Szacunkowa powierzchnia terenów zalanych zwiększyła się do dziewięćdziesięciu tysięcy hektarów. W nocy z powodu napływu wody do kanałów kablowych wyłączono urządzenia wytwórcze Elektrowni "Opole". Dziewięć godzin później: komitet przeciwpowodziowy zwraca uwagę, że na terenach objętych kataklizmem pojawiły się martwe zwierzęta. Komitet prosi inne województwa o specjalistyczne samochody do przewozu padliny. W archiwum opolskiej rozgłośni radiowej zachowała się taśma, na której reporter rejestrował wizytę władz miasta w Elektrowni "Opole" kilkanaście godzin przed nadejściem wielkiej fali. Prezydent Leszek Pogan musiał nie zauważyć, że dziennikarz włączył już magnetofon, więc na taśmie zostało zapisane takie mniej więcej zdanie: - Po cośmy tu przyjechali, jak tu całkiem sucho... Sucho było jeszcze dziesiątego lipca rano, kiedy Opole tonęło w wodzie. A ściślej: sucho było przed biurowcem, bo w innych miejscach woda zaczęła się pojawiać kilka dni wcześniej. Już szóstego lipca silne opady deszczu spowodowały wymywanie zgromadzonego na placu węgla. Wtedy nikt nie mógł jeszcze przewidzieć, jak bardzo za cztery dni podniesie się poziom przepływających niedaleko elektrowni rzek: Odry i Małej Panwi. - Kiedy dziesiątego lipca przyjechałem rano do pracy, woda już podchodziła - powie po powodzi Ireneusz Wesołowski, zastępca dyrektora technicznego. - Wiedzieliśmy, że trzeba całkiem serio pomyśleć o wyłączeniu elektrowni z sieci i że przeprowadzenie takiej operacji nie jest proste. To nie wyjęcie kabla z gniazdka, kiedy chce się zgasić telewizor. Postępując nieroztropnie, można unieruchomić bezpowrotnie całą firmę, a jeden z naszych czterech bloków energetycznych ma wartość 250 milionów dolarów. Dziesiątego lipca o godzinie siedemnastej prezes elektrowni, Józef Pękala mówił na antenie Radia Opole: - Przed biurowcem poziom wody wynosi dwadzieścia centymetrów, w niektórych miejscach dochodzi do 40-50 centymetrów. Wszystkie urządzenia są już bezpieczne. Ludzie muszą teraz odpocząć. Informacja była lapidarna i nie oddawała skomplikowanej operacji, którą od rana przeprowadzano na terenie elektrowni. Najpierw została wyłączona instalacja mokrego odsiarczania spalin. Gdyby nie zrobiono tego na czas, w sytuacji nagłego wyłączenia napięcia mogło dojść do zacementowania rur przez znajdującą się w nich rozgrzaną substancję. Mało kto wie, że każda elektrownia węglowa, aby produkować prąd, musi go również otrzymywać. Bez zasilania zewnętrznego nie można uruchomić żadnego bloku, a w dodatku takie zasilanie musi mieć bardzo dużą moc. W przypadku "Opola" funkcję zasilacza pełni stacja transformatorowa "Dobrzeń". Jeśli przestałby płynąć z niej prąd, elektrownia stałaby się martwa. Gdyby nastapiło to nagle, rozgrzany do ponad pięciuset stopni Celsjusza wirnik turbiny zwolniłby gwałtownie obroty. Zatrzymany przed wystygnięciem, nie nadawałby się już do ponownego uruchomiania, a tym samym cały blok energetyczny należałoby poddać złomowaniu. Dziesiątego lipca w Elektrowni "Opole" energię produkował blok drugi i trzeci. Pierwszy był w okresowym remoncie, czwarty znajdował się w fazie rozruchu. O godzinie trzynastej ekipy inżynierów i techników przystąpiły do stopniowego wyłączania bloków z sieci energetycznej kraju. Końcowym efektem miało być kontrolowane odcięcie połączenia ze stacją "Dobrzeń", której w każdej chwili groziło zatopienie. Po zakończeniu tej operacji elektrownia miała produkować prąd tylko na potrzeby własne. Miała zasilać swoje urządzenia wytwórcze do czasu, aż znów zostanie połączona z siecią zewnętrzną. Operacja przebiegła pomyślnie. Wieczorem pracownicy mogli odpocząć. Spokój nie trwał jednak długo. W środku nocy woda podniosła się i przerwała pracę bloków. Żeby ocalić turbiny, włączono zasilanie z silników spalinowych. Elektrowni potrzebny był jednak prąd, którego nie mogła produkować. Bez prądu nie działy pompy. Bez pomp nie dało się odprowadzać wody, a dalszy jej napływ groził zniszczeniem wszystkich urządzeń. Jedynym wyjściem było szybkie podłączenie się do zewnętrznej linii energetycznej. Stacja "Dobrzeń" została co prawda zatopiona, ale jest ona tak skonstruowana, że przez zawieszone na wysokich izolatorach przewody można przesłać wysokie napięcie nawet wówczas, gdy na dole powstanie jezioro. Wymagane źródło energii znajdowało się dwadzieścia kilometrów od elektrowni, w stacji "Groszowice". Wystarczyło tylko skierować napięcie do "Dobrzenia", skąd przechwyciłyby je elektrowniane służby. Kiedy o takim pomyśle usłyszeli szefowie Obszarowej Dyspozycji Mocy w Katowicach, powiedzieli krótko: - Chyba zwariowaliście! Nie macie przecież zabezpieczeń, ponieważ wyłącznik waszego transformatora znajduje się w "Dobrzeniu". Kto więc będzie odpowiadał za wasz transformator, jeśli dojdzie do awarii? - Nie przejmujcie się naszym transformatorem - odpowiedział inżynier Wesołowski - bo służbowo nie wy za niego odpowiadacie. Po długim namyśle Katowice zdecydowały, że wyrażą zgodę na eksperyment, jeśli dyrekcja elektrowni weźmie pełną odpowiedzialność za ewentualne szkody, jakie powstaną w stacji "Dobrzeń". Prezes Pękała przygotował szybko pisemne oświadczenie, ale nie można go było przesłać, ponieważ nie działał faks. Przywieziono więc do telefonu kierownika "Dobrzenia", który zapewnił swoich szefów w Katowicach, że właśnie wkłada oświadczenie prezesa do kieszeni marynarki. O piątej po południu elektrownia otrzymała napięcie z "Groszowic". Wieczorem ruszyły pompy. Ktoś policzył, że w ciągu pięciu dni wyssały one z zalanych obiektów ponad 400 tysięcy metrów sześciennych wody. 28 lipca, gdy w niektórych miejscach na Opolszczyźnie stała jeszcze woda, Elektrownia "Opole" uzyskała taką zdolność produkcyjna, jaką miała przed powodzią. Z raportu Wojewódzkiego Komitetu Przeciwpowodziowego, 12 lipca, godzina szósta: oprócz specjalistycznych samochodów do przewozu padliny potrzebni są specjaliści do szacowania stanu zniszczeń budynków i budowli. 13 lipca, godz. 6: częściowo została przywrócona łączność za pomocą telefonów komórkowych. Przywrócono też łączność kablową, jednak centrale w Opolu i Katowicach są przeciążone, co utrudnia połączenia z większością miejscowości w województwie. 14 lipca, rano: potrzeba wapna i innych środków odkażających, województwo przyjmie każdą ilość rękawic gumowych, maseczek dla służb oczyszczania i gumowych butów. 15 lipca, po południu: wody ustąpiły z około 18 tysięcy hektarów. Nadal zalanych jest dziewiętnaście gmin. Trzynastego lipca ordynariusz diecezji opolskiej, biskup Alfons Nossol, wygłosił w katedrze homilię do powodzian. Nabożeństwo było transmitowane przez radio, więc słowa ordynariusza mogły dotrzeć do wiernych we wszystkich zakątkach Opolszczyzny. Ksiądz biskup postawił w kazaniu diagnozy trafniejsze od niejednego socjologa czy publicysty. - Zebraliśmy się tutaj - mówił - by apostolsko i błagalnie wołać: Święty Boże, Święty Mocny, od powietrza, głodu, ognia i wojny oraz od wody, wybaw nas, Panie... Wszystko przyszło tak nagle i niespodziewanie. Zabezpieczyć czy ubezpieczyć się przed taką klęska nie sposób. Bo jej rozmiarów przecież nikt nie mógł przewidzieć. Żołnierze i strażacy błagali ludność z zagrożonych wiosek, by się ewakuowała. Ludzie nie posłuchali. To smutne, ale czy trzeba się z tego powodu aż tak bardzo dziwić? Ludzie są przywiązani do swojego dobytku, do bydła i zwierzyny domowej. Nie chcieli jej pozostawiać na pastwę losu. Kiedy w piątek mogłem z helikoptera oglądać rozmiar tej strasznej powodzi, cisnęły mi się łzy do oczu, a serce rozrywał ból szczerego współczucia, ale też paraliżującej niemocy, która nie pozwala natychmiast pomóc dotkniętym tą tragiczną klęską... Jakby przewidując przyszłe zachowania ludzi na terenach ogarniętych przez powódź, biskup Nossol przestrzegał: - Nie wolno dać się ogarnąć pesymizmowi ani rozpaczy. Rzeczywiście, bardzo często nie macie do czego wracać. Woda wszystko pochłonęła, wszystko zniszczyła, cały wasz dorobek materialny i życiowy przekreśliła. Ale przecież - żyjecie... Dziewiątego lipca zmarła w Starych Siołkowicach Teresa Wala. Pogrzeb wyznaczono na sobotę, a w czwartek Odra zaatakowała wioskę. Pod wodą znalazł się cmentarz, na którym miało być złożone do ziemi ciało zmarłej. Zwłoki przeniesiono więc do kostnicy. Po tygodniu ksiądz zwrócił uwagę mężowi zmarłej, że należałoby urządzić pochówek w innej wsi, ponieważ nie można trzymać ciała aż woda całkiem zejdzie z cmentarza. Rodzina i znajomi powiedzieli jednak: trzeba czekać, nie będziemy grzebać zmarłej w Popielowie, a potem wykopywać i przenosić na właściwe miejsce. Mąż wypożyczył więc pompę i codziennie odprowadzał z cmentarza wodę. Nocami szedł pod kostnicę sprawdzać, czy zakład energetyczny nie wyłączył prądu, co spowodowałoby od razu podniesienie temperatury w komorze do przechowywania zwłok. Po trzech tygodniach cmentarz był już w miarę suchy, ale ziemia tak nasiąkła, że woda wypływała nadal ze świeżo wykopanego grobu. Gdyby spuścić do dołu trumnę, zanurzyłaby się w brudnym szlamie. Ksiądz nalegał coraz bardziej, więc mąż zmarłej zainstalował pompę przy grobie. Niewiele to dało, ponieważ wody było ciągle więcej niż pompa mogła wyssać. Ciało Teresy Wali złożono w ziemi dopiero czternastego sierpnia. Przed samym pogrzebem grabarze musieli jeszcze wybierać świeży muł z dna grobu. Przez pierwszy tydzień w kostnicy leżały też zwłoki trzech innych kobiet, ale rodziny zdecydowały się je pochować szybciej. Ludzie później opowiadali, że trumny przyciskano w grobach kamieniami, żeby nie wypływały. Roman Odżga pracuje na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, gdzie wykłada filozofię. Jest doktorem nauk humanistycznych. Mieszka niedaleko Lewina Brzeskiego, w przysiółku Raski, o którym można banalnie powiedzieć, że leży na końcu świata. Faktycznie znajduje się niedaleko szosy do Wrocławia, jednak przedstawia taki widok, jakby rozwój życie dawno tu się zakończył. Ruina po pegeerze plus kilka zniszczonych prywatnych domów. Dr Odżga otrzymał dom w spadku po rodzicach, więc pozostał. Zasadził wokół domu pięćset owocowych drzewek, które pielęgnował w wolnych chwilach, kiedy wracał z wykładów na uczelni. Do powodzi zaczął się przygotowywać dwa dni przed nadejściem fali, gdy tylko urzędniczka z Lewina ogłosiła, że trzeba się będzie ewakuować. Chodziła od domu do domu, cała przestraszona. Roman Odżga zaczął więc wynosić na strych książki, a przenieść ponad tysiąc tomów to nie jest zajęcie na kilka godzin. Pracował bez przerwy dzień i noc, aż do następnego rana. Ratowanie mebli zostawił na koniec. Postawił łóżko i wersalkę na wysokie skrzynie, ale niewiele to dało, bo woda i tak podeszła wyżej. Gdzieś o dziewiątej wieczorem przybiegł sołtys z Przeczy, żeby ostrzec mieszkańców o przerwaniu wałów, a chwilę później było już słychać bulgotanie. Woda momentalnie wypełniła podwórze i piwnicę, potem podniosła się do sieni i kuchni. A Roman Odżga siedział na strychu między książkami, zaopatrzony w zapas żywności i płynów na kilka dni. Miał też ponton na wypadek, gdyby fala była jeszcze większa. Rano podpłynął sąsiad z przeciwka i zaprosił go do siebie, do domu, który stoi wyżej, więc nie trzeba było nocować na strychu. Odżga spędził u sąsiada dwa dni i dwie noce. Trochę pogadali. Poużalali się nad tym światem. Później woda zaczęła się obniżać i ludzie spotykali się na górce przy wjeździe do wioski, aż do dnia gdy nadeszła druga fala. Wtedy znów zamknęli się w domach. Uderzenie było jednak dużo mniejsze, woda nie wlała się już do mieszkań. Przyniosła karpie z pobliskiego stawu. W sadzie Romana Odżgi powódź stała przez trzy tygodnie. Wszystkie drzewa zgniły. Dojrzałe owoce oblepił muł, z powodu wilgoci popękały gałęzie. Wilgoć była najgorsza, gdy już odeszła woda. Nie można było ścian trwale odremontować, bo wychodziły spod spodu plamy. I książki zrobiły się wilgotne, mimo że nie miały z wodą styczności. Wilgoć cuchnęła odrażająco, przeganiając każdego obcego przybysza, który chciał zobaczyć, jak wyglądają Raski po kataklizmie. A doktor Odżga remontował dom, rozmawiając czasem z ciekawskimi gośćmi o powodziach. Polocentryzm z nas wychodzi - mówił. Bo jeśli co roku woda zalewa Somalię albo Bangladesz, czy ktoś z Polaków śpieszy tamtym narodom z pomocą? A teraz słychać tylko z zalanych terenów, że cały świat powinien nam pomóc. Niby dlaczego? Świat przecież ma swoje problemy. Z drugiej strony patrząc - kontynuował - ludzkość przyzwyczaiła się do kataklizmów tak bardzo, że nie zwracamy na nie uwagi, jeśli nie dotyczą bezpośrednio naszego kraju, miasta, czy wioski. Dwa lata temu między Ziemią a księżycem przelatywał kawał materii kosmicznej, ogromna skała. Gdyby spadła, mogła zniszczyć kilka państw. Ludzie w ogóle nie zauważyli tego zjawiska, nawet w mediach nie zostało specjalnie nagłośnione. Dlaczego? Ponieważ nie było konkretnego zagrożenia dla konkretnego kraju czy miasta. Cały świat zajmował się swoimi sprawami, mimo że istniało niebezpieczeństwo dla każdego kawałka tego świata. Przed zimą Roman Odżga otrzymał kwaterę w domkach dla powodzian w Lewinie Brzeskim. Nadal wracał jednak do Rasek remontować swój dom, którego nie zamierzał ani sprzedawać, ani porzucić. Tak naprawdę jednak przyjeżdżał pilnować książek. Gdy tylko z ulic zeszła woda, ludzie wyrzucali z domów wszystko, co zostało zatopione. Na wysypisko odpadów w Groszowicach cywilne i wojskowe samochody zwoziły przez dwa tygodnie od dwustu do czterystu ton śmieci dziennie: meble i cięższe przedmioty, zabawki, rodzinne albumy, jakieś dokumenty, których właściciele nie wyjęli z szuflad. Przywożono też sterty szmat z darów, których już nikt nie chciał. Na wysypisku bez przerwy płonęła hałda, do której dowożono następne transporty. W komputerze Dariusza Stachowiaka, rzecznika prasowego komendanta opolskiej policji, przechowywany jest szczególny dokument - lista ofiar powodzi w województwie opolskim. Daniel Suchodolski ze wsi Rączka w gminie Korfantów utonął 9 lipca, kiedy wraz z trójką dzieci chciał przedostać się do swojego zatopionego domu. Miał czterdzieści dziewięć lat. Poprzedniego dnia pojechał do Nysy, skąd dzieci miały wyruszyć na wycieczkę, ale z powodu powodzi wyjazd autokaru odwołano. Przenocowali u znajomych. Dziewiątego lipca dotarli w pobliże swojej wsi, odciętej już przez wodę. Próbowali przejść przez jezioro i wpadli w rwący nurt. Dzieci uratował Jacek Zalejewski, który płynął w pobliżu pontonem, żeby ewakuować ludzi. Krystyna Szadkowska została zatopiona w mieszkaniu w Kędzierzynie-Koźlu. Miała siedemdziesiąt cztery lata. Ciało znaleziono 12 lipca, gdy woda odpłynęła z miasta. Józef Urzędowski, lat 52, utonął w pomieszczeniach nyskiego stadionu. Zwłoki Józefa Szustera z Myśliborzyc w gminie Lubsza wyłowiła załoga amfibii w rozlewiskach Odry. Miał 47 lat. Chciał pomóc sąsiadowi, u którego cieliła się krowa. Wpadł do głębokiej wyrwy, idąc po weterynarza, mieszkającego w niedalekich Michałowicach. Dwudziestoczteroletni Damian Piecha z Krępnej koło Zdzieszowic wyszedł w nocy 10 lipca obserwować falę powodziową. Ciało odnaleziono po ośmiu dniach, gdy ustąpiła woda. Dziewiętnastego lipca odnaleziono zwłoki Józefa Łyko z Opola. Miał sześćdziesiąt dziewięć lat. W korycie rzeki Kamienna w Kamienicy Nyskiej 21 lipca ustępująca woda odkryła ciało czterdziestodwuletniego Lubomira Halfara. Był mieszkańcem czeskiej Opawy. Po dziewiętnastu dniach od zgonu znaleziono w rowie melioracyjnym ciało Józefa Dorociaka z Szydłowic. Mężczyzna próbował 11 lipca przedostać się do swojego zatopionego domu. Miał 61 lat. Daleko od Opola wyłowiono po ośmiu dniach z wód Odry zwłoki Adama P. Osiemdziesięcioczteroletni mężczyzna popełnił samobójstwo, skacząc 15 lipca z mostu w pobliżu swojego mieszkania na opolskim rondzie. Dwa dni wcześniej z domu odpłynęła woda. Adam P. zostawił w nim chorą żonę. W przedostatnim dniu lipca do Popielowa przyjechał premier Włodzimierz Cimoszewicz. Towarzyszyła mu minister Barbara Blida, która miała nadzorować budowę domów, obiecanych powodzianom przez rząd. Mieszkańcy Rybnej przyszli do salki w popielowskim Urzędzie Gminy z konkretną propozycją: niech premier jedzie do ich wsi, niech zobaczy z bliska koszmar. Szef rządu na to, że widział już na Opolszczyźnie wiele wiosek dotkniętych tragedią, a w dodatku do Rybnej nie można dojechać, bo most zerwany. - To może amfibią - krzyknęli ludzie. - To może następnym razem - zdecydował premier. Tego dnia władze województwa ogłosiły wstępny szacunek strat spowodowanych przez powódź. W placówkach oświaty woda wyrządziła szkody na sumę 55 milionów nowych złotych, w służbie zdrowia pochłonęła 22 miliony, w lasach państwowych - kolejnych dziesięć. Ogólny bilans kataklizmu przekroczył miliard złotych. Kiedy w popielowskim urzędzie władze państwa roztaczały wizję nowych mieszkań, starsza kobieta z Rybnej opowiadała dziennikarzom przed urzędem, jak uciekała ze wsi. Zaniosła na strych prosiaka i obiecała mu, że następnego dnia po niego wróci. Wzięła tylko torebkę i poszła piechotą do Lubieni, dziesięć kilometrów przez pola, bo ludzie powiedzieli jej, że tam woda nie dojdzie. Znalazła schronienie u życzliwych gospodarzy. Po tygodniu ktoś przywiózł pani Anieli prosię, wygłodzone, lecz żywe, więc teraz ma przynajmniej zajęcie pod obcym dachem: karmi świnkę, pielęgnuje i rozmyśla dokąd ma wrócić, skoro jej dom zamienił się w ruinę. Tymczasem po wsiach krążą opowieści, że władza będzie wysiedlać ludzi, bo chce wybudować zbiornik retencyjny na terenie zatopionych wsi w gminie Popielów, żeby w razie następnych powodzi można było ochronić przed zalaniem Opole. - Czy to prawda, panie wojewodo? - zapytali chórem mieszkańcy w obecności premiera. - To nonsens - żachnął się Ryszard Zembaczyński. - Czy my wygladamy na takich, którzy chcieliby wam zafundować kolejne nieszczęście... Irena Rup, poetka z Głuchołaz, napisała dwa wiersze o powodzi. Oto pierwszy: A gdy opadnie wielka woda przy zamulonym progu leży martwy pies mokre meble i całe życie które kiedyś było A gdy opadnie wielka woda zostaje tylko dziurawy dach słońce nad głową dwie ręce i nadzieja Drugi, również bez tytułu, poetka zadedykowała matkom żołnierzy, którzy brali udział w akcji ratunkowej: Matka żołnierza nie może płakać chociaż jej serce przetacza kolejna fala rwącej rzeki Matka żołnierza nie może płakać chociaż jej serce płynie pontonem przez ciemny nurt na życie na śmierć na pomoc i cierpienie pisze: synu bądź dzielny Bóg czuwa na pocztówce która nie wiadomo czy dojdzie na czas Irena Rup wysłała wiersze do kilku redakcji, proponując, żeby honorarium wypłacić powodzianom, ale żadna nie zdecydowała się na ich publikację. Fot. Roman Kwaśniewski