Tajemnice turawskiego jeziora
Agnieszka Malik 11.07.2015
Trudno nawet spamiętać nazwy, choć ciągle żyją ludzie, którzy tam mieszkali.
Od kilku miesięcy wśród mieszkańców można było wyczuć napięcie połączone z podnieceniem. Wychodzili przed furtki, znikali w domach, machali nadmiernie rękoma, biegali do sąsiadów. Przed każdymi drzwiami rosły toboły spakowanych rzeczy. Młodzi byli dziwnie pobudzeni, tańczyli i jedli bez umiaru, jakby uczestniczyli w jakimś festynie. Szaleli na zabawach, które niejednokrotnie kończyły się bójkami. Bogatsi kupowali motocykle i z dociśniętym gazem pędzili po okolicy. Mężczyźni wrzeszczeli na swoje kobiety, a zaraz potem chwytali je w ramiona i znikali razem w głębi chałup, śmiejąc się donośnie. W powietrzu słychać było miarowe uderzenia siekier i łoskot powalanych drzew.
W 1938 roku dom, wiatrak i młyn Walentego Kensego z Kryśliny zniknęły pod wodą na zawsze. Jak wiele innych na obszarze 22 kilometrów kwadratowych pomiędzy Szczedrzykiem, Kotorzem i Turawą.
Dla „utopców” przygotowano nowe domy w Ligocie Turawskiej, Dębskiej Kuźni i Zakrzowie Turawskim. Przymusu zamieszkania nie było. Kto nie chciał, mógł się osiedlić w dowolnie wybranym miejscu i wziąć rekompensatę w gotówce. Tak zrobiła rodzina Rajtorów. Górów, Kuchni i Dudów z folwarku Kuchara przyjął do zabudowań pałacowych w Turawie Hubert von Garnier za to, że przez lata opiekowali się hrabiowskimi oborami i chlewnią. Starszych ciągnęło jednak w pobliże dawnych gospodarstw. Czasem siadali grupkami na brzegu olbrzymiego zbiornika i wpatrywali się w toń, jakby oczekując, że woda zniknie i znowu pojawią się płoty, ławka pod domem czy stary dąb za sklepem Ryszarda Konieczki. Nikt dziś nie pamięta nazwisk osób z kolejnych domostw. Byli wśród nich Spyrowie, Matheje, Matysskowie, Panitze, Kabothowie, Niesloni, Nowakowie, Olmowie, Wyrwichowie.
Elżbieta Gwiozda ze Szczedrzyka jako mała dziewczynka często chodziła do wsi, która teraz znajduje się gdzieś na środku Jeziora Dużego. Gospodarzyło tutaj dwóch jej dwóch wujków - Teofil i Johann Rajtorowie - oraz babcia pani Elżbiety. Jeden za odszkodowanie kupił leśniczówkę w Polskiej Nowej Wsi, a babcia dom w Więcmierzycach koło Grodkowa. Synowie młynarza Ledwiga z Łuku zamieszkali we wsi Kup, gdzie kontynuowali ojcowską tradycję, prowadząc młyn i karczmę. Ci, którzy nie chcieli się przesiedlić ani wziąć odszkodowania, wyboru nie mieli. Nikt nie pytał ich o zdanie, bo decyzje dawno i ostatecznie zapadły „na górze”.
Gwiozda do dziś trzyma dokumenty z okresu III Rzeszy. Pamięta, że jeszcze do 1944 roku niemiecka władza wypłacała odsetki od papierów wartościowych, stanowiących odszkodowanie za wysiedlenia. Obiecali uregulować należność do 1945 roku, ale dwanaście lat wcześniej nikt nie przewidział, że wojna spustoszy dużo więcej chałup niż fala, która zalała dawne wsie.
Gdy kilka lat temu spuszczono z jeziora wodę, w odwiedziny do Gwiozdy przyjechał jej kuzyn, franciszkanin z klasztoru na Górze św. Anny. Chodził po odkrytej brei, grzebał w szlamie, kluczył z północy na południe. W końcu znalazł miejsce, gdzie siedemdziesiąt lat temu stał dom babci. Przynajmniej tak mu się wydawało. Wrócił z wyprawy, trzymając w ręku cegłę z komina. Pani Elżbieta jest prze-konana, że to jedna z tych, na które patrzyła w dzieciństwie.
Hitler podjął szybką decyzję
Jak wspomina w pamiętniku ówczesny właściciel turawskich dóbr Karol von Garnier, w kwietniu 1903 roku niespodziewanie przez trzy dni spadł ponad metr śniegu. Kiedy stopniał, okolice aż po horyzont zamieniły się w ocean, z którego niczym wysepki wynurzał się Kotórz Mały i Kotórz Wielki.
Woda sięgała hrabiemu po pas, gdy jechał ratować majątki. Chłopi okładali brzegi Małej Panwi workami z piaskiem i wznosili modły, żeby żywioł nie dotarł do ich domostw. Gdy rzeka wróciła do swego koryta, odsłoniła rozkładającą się padlinę, którą trzeba było szybko zakopać, żeby nie wybuchła epidemia. Leśne zwierzęta nie miały szans przeżycia. Potem z borów niosły się tępe uderzenia siekier. Wykarczowano 140 000 kubików drewna uszkodzonego przez powódź. Ledwie po sześciu miesiącach wróciło trochę normalności, a już następna fala zalała wioski.
Nie wiadomo kto pierwszy wpadł na pomysł wybudowania zbiornika retencyjnego w okolicach Turawy. Podobno Adolf Hitler w czasie wizytowania Otmuchowa zachwycił się sztucznym akwenem, ale już wcześniej, bo w 1913 roku prowadzono pomiary geologiczne na Odrze. Przerwała je I wojna światowa i ostatecznie zostały ukończone piętnaście lat później.
16 kwietnia 1933 roku hrabia Garnier spotkał się z kanclerzem Rzeszy. Mimo jawnej niechęci do przyszłego Führera rozmawiał z nim przeszło dwie godziny. Naświetlił problem wylewającej Odry i przedstawił koncepcję zbiornika retencyjnego. Mimo że graf odmówił wstąpienia do partii, miesiąc później w czasie kolejnego spotkania Adolf Hitler podjął decyzję o natychmiastowej budowie. Pod koniec maja w Turawie gościła komisja rządowa, która powołała do życia Biuro Budowy Jeziora. Na koncie Garniera przybyło 1,6 miliona marek za sprzedaną ziemię.
Wieści o rozpoczynających się pracach szybko rozniosły się echem po całych Niemczech. Robotnicy zjeżdżali do Turawy z najdalszych zakątków. 1500 osób pracowało na trzy zmiany. Nawet kobiety wstępowały do brygad budowlanych, gdyż zarobki były dużo wyższe niż w centralnej Rzeszy. Gospodarze chętnie udostępniali swoje domy ekipom budowlanym, przenosząc się do odległych rodzin lub do stodół. Za wynajem i wyżywienie otrzymywali wynagrodzenie, które było pierwszym krokiem do bogactwa. Kupowali samochody, będące oznaką luksusu i zamożności.
Wraz z wbiciem pierwszej łopaty ziemia zaczęła odsłaniać swoje tajemnice. Szpadle zamieniono więc na pędzelki i miotełki, a inżynierów zastąpili niemieccy archeolodzy. Kilkanaście metrów pod ziemią ukrywał się świat z III wieku naszej ery. Gdyby naukowcom pracującym pod nadzorem doktora Georga Raschke udało się przenieść w czasie, znaleźliby się na długiej ulicy o szerokości sześciu metrów, wzdłuż której stały rzędem niewielkie chaty. Dziś można by je uznać najwyżej za kawalerki, bo zazwyczaj miały pięć na sześć metrów. W części gospodarczej uwijaliby się mężczyźni przy palenisku i wykopanej jamie. Parali się przetopem rudy darniowej, a ich żony tkactwem.
Zabytki późnorzymskiej kultury przeworskiej zostały uratowane przed zatopieniem, ale nie oparły się wojennej zawierusze. W 1956 roku część wróciła z Brna do Warszawy, a potem do muzeum w Opolu. Archeolodzy odkryli też dwa cmentarze całopalne. Pośpiech powodował, że mieli czas na zbadanie tylko jednego z nich: 700-metrowego, położonego tuż koło Kotorza Wielkiego. Drugi - naprzeciwko Szczedrzyka zalała woda, choć ziemia cały czas uwalnia swoje skarby. W 2007 roku, gdy zimą zbiornik został opróżniony, wiele skorup powędrowało do zbiorów lokalnych miłośników historii. Jeden z nich znalazł nawet monetę Trajana ze 113 roku.
Marysia z zatopionej szkoły
Eryk Doits był małym chłopcem, gdy jego ojciec obwieścił radosną nowinę - dostał pracę przy zbiorniku. Razem z nim cieszyła się cała wieś, bo niemal w każdym gospodarstwie ktoś znalazł zatrudnienie. Od tej chwili Eryk rzadko widywał ojca. Najczęściej raz w tygodniu, gdy wymęczony Franciszek wracał piechotą do domu w Kotorzu Małym. W niedzielę po mszy opowiadał, jak wielkim kafarem wbija pale w dno przyszłego jeziora. Synowie siedzieli z szeroko otwartymi ustami i słuchali opowieści o wąskotorowej kolejce, która dociera aż na powstające wały.
W czasie układania wodoszczelnego fartucha iłowego bezwzględnie dbano o czystość budulca. - Robotnicy nie mogli w żadnym wypadku, czy to na rękach, czy na narzędziach wnieść najdrobniejszych ilości piachu - wyjaśnia Alfred Kupka, turawski pasjonat historii, który zna od podszewki technologię budowy zbiornika. - Pracownicy musieli zmieniać obuwie, gdy wchodzili na teren układania iłu.
Wiosną 1937 roku wały przyszłego akwenu zazieleniły się po raz pierwszy. Obsadzono je specjalnymi gatunkami traw, krzewów i drzew. Ponad 100 000 sadzonek pochodziło z wiosek, które później zniknęły pod wodą. Patrzyła na to trzynastoletnia wówczas Maria Jończyk z Zamościa. Kiedy zaczęto wyburzać szkołę, zbiegły się dzieci ze wszystkich przysiółków. Nie było tylko nauczyciela, który codziennie na rowerze dojeżdżał ze Szczedrzyka.
Budynek stał dopiero od sześciu lat koło sklepu Leji, w którym Marysia dostawała garść cukierków za jajko, które czasem udało jej się podebrać z kurnika. Najmłodsi cieszyli się, że nie będą musieli chodzić na lekcje, a starsi wiedzieli, że za moment gruz z ich zniszczonych domów zostanie użyty do utwardzenie dróg dojazdowych do jeziora, a młyn Mathäusa Ledwiga będzie istniał już tylko w ich pamięci. Tak samo jak przysiółek Łuk, zamieszkiwany przez robotników ozimskiej huty i walcowni w Jedlicach, jak wiatrak Kensego z wielkim wirującymi łopatami. To było ulubione miejsce dziecięcych zabaw w Kryślinie, gdzie żyło zaledwie dwanaście rodzin.
7 czerwca 1937 roku na przymusowe zebranie dla tych, którzy jeszcze nie zdecydowali się wyprowadzić, stawił się ojciec Marysi. Wsadzili go do autobusu i zawieźli do Ligoty Turawskiej. Kazali wybrać działkę, na której wybudują mu nowy dom. Izydor Jończyk pokręcił tylko przecząco głową. Tak samo jak wówczas, gdy jeden z sąsiadów przyjechał z Koźla, gdzie zamieszkał po przeprowadzce. Pokazał Izydorowi wielkiego buraka i namawiał, żeby zamieszkał obok niego. - Za blisko Odry - rzekł Jończyk. - Już teraz wszystko tracę przez wodę.
Po powrocie z zebrania Izydor nie odezwał się słowem do żony. Wziął siekierę i zaczął sam wycinać brzozowy las. Często wycierał pot z czoła, a może łzy z oczu - tego jego córka nigdy się nie dowiedziała. Marysia zbierała do koszyka borówki, które utworzyły na krzaczkach gęsty dywan, jakby chciały przekonać władze, że to nie jest dobre miejsce na jezioro. Ale roboty postępowały i woda zbliżała się do nich nieubłaganie.
W wiosce Marysi opustoszały już dwadzieścia cztery zagrody. Tylko w jednej nadal było słychać przyciszone głosy. Ojciec dziewczyny coraz bardziej pochmurniał, a matka w ciąży była coraz bliż-sza rozwiązania. 16 października 1937 roku kobieta dostała pierw-szych skurczów. Marysia pojechała w środku nocy na rowerze po akuszerkę do Szczedrzyka. Bała się, że woda niespodziewanie odetnie jej drogę i zostanie sama między wyburzonymi domami i sterczącymi kikutami drzew. Gdy wróciła, w grobowej ciszy rozległ się płacz niemowlęcia. Na świat przyszedł ostatni mieszkaniec Zamościa.
W czerwcu 1938 roku pod dom Jończyków zajechały samocho-\dy, z których wysypali się ludzie. Uwijali się jak mrówki, pakując na paki dobytek ostatnich gospodarzy. Nie zapomnieli nawet o beczce, do której wsadzili psa. Właścicielowi wcisnęli do ręki papiery ze spisem krzaków i drzew, które zostały koło domostwa. Siedem mórg lasu Jończyków zalała woda.
W Ligocie Turawskiej auta dotarły na ulicę pełną jednakowych chałup i stodół. Na Siedlungu nawet płoty były identyczne, przez co dzieci dłuższy czas nie umiały trafić do swoich domów. Mieszkali już tam Kojowie z Pustkowa, którzy zostawili na dnie jeziora dwanaście hektarów ziemi. Ich najstarszy syn Józef, idąc wzdłuż drogi, zobaczył Marię Jonietz, która zamieszkała pod czwórką. W 1947 roku na świat przyszedł ich pierworodny syn Paweł, dla którego Jezioro Duże było tylko miejscem dziecięcych harców.
Izydor i Małgorzata Jończykowie nigdy później nie pojechali do miejsca, gdzie stało ich gospodarstwo. Marysia nie jest nawet pewna, czy widzieli jezioro, mimo że mieli do niego zaledwie kilka kilometrów.
Kiedyś, gdy byli w Turawie, ojciec kazał się nagle zatrzymać tuż przed mostkiem na Małej Panwi. Pobiegł w kierunku kapliczki i oparł się o nią skulony, jakby przybyło mu trzydzieści lat. Długo wpatrywał się w twarz św. Jana Nepomucena, tego samego, który stał nieopodal Libawki, płynącej przez jego Zamoście aż do Biestrzennika.
Poszukiwacze zaginionych fantazji
Kiedy Hitler dokonywał aneksji Austrii, do zbiornika w Turawie wlewała się rozszalała woda. Na wałach stali gapie z całej okolicy. Dzieci piszczały, a dorośli gratulowali sobie, jakby to był ich osobisty sukces. Nawet starsze kobiety zapomniały o powadze, która zasnuwała ich twarze, gdy rozmawiały o zbliżającej się wojnie. Inwestycję uznano jednak za zamkniętą dopiero w 1947 roku, po dokończeniu budowy wałów w Dylakach.
Do dziś snute są przypuszczenia, dlaczego na kilka lat przed wojną Hitler postanowił wybudować w Turawie zbiornik retencyjny, mając głowę pełną wojennych planów. W Internecie można znaleźć sensacyjne informacje o rzekomym odnalezieniu wejść do podziemnych fabryk ukrytych pod dnem jeziora. Bunkier miał składać się z kompleksu pomieszczeń, które przygotowano do montażu rakiet V1 i V2. Podobno przewinęły się przez to miejsce setki ludzi, mających obowiązek milczeć do końca swych dni. Nie wyjawili sekretu, bo - jak piszą rzekomi odkrywcy - „niewolnicy nigdy nie oglądali światła słonecznego, byli izolowani od lokalnej społeczności w podziemnych barakach, a po skończeniu robót oślepiani. Czasem nawet pozbawiani języków i transportowani nocą ciężarówkami na stację kolejową w Kotorzu Małym, skąd rozwożono ich do obozów koncentracyjnych”.
Dwóch studentów politologii szczyci się nawet tym, że znaleźli wlot kanału wentylacyjnego i spenetrowali podziemne hale, w któ-rych zachował się park maszynowy. Sensację podsyca fakt, że dokumenty z budowy zbiornika były latami utajnione przez władze PRL.
Zafrapowało to Jerzego Stasiaka ze Szczedrzyka i Józefa Matyska z Kotorza Wielkiego, którym w przeszukiwaniu zachodnich źródeł historycznych pomógł Maksymilian Wowro, były mieszkaniec Kotorza, mieszkający obecnie w Niemczech. Nieżyjący już Hugo Kensy, syn właściciela zatopionego młyna, przez lata przechowywał w domowych zbiorach zdjęcia z miejscowości wymazanych przez wodę. Również Alfred Kupka z Turawy odnalazł w berlińskim archiwum inżynierskie plany i matematyczne wyliczenia, ale o podziemnych bunkrach nie ma w nich nawet wzmianki.