Gazeta Panorama OPOLSKA Wydawnictwo OPOLMEDIA Kontakt
panorama opolska

Wiadomości z Opola i okolic

Środa, 04 grudnia 2024
Imieniny: Barbary, Hieronima, Krystiana


Świdnica: Pod aniołami


22.10.2015

Z katedralnej wieży widać właściwie wszystko. U dołu niepowtarzalny rynek, barokowe fontanny i pozostałości po dawnej twierdzy, na horyzoncie - masyw Ślęży.


Metafizycy dostrzegą również małe i większe grzeszki świdniczan. To piąta pod względem wysokości wieża kościelna w Polsce. Bezkonkurencyjne jest liczące 142 metry zwieńczenie Sanktuarium Maryjnego w Licheniu, wyższe od świdnickiego o 40,5 m.

Powstanie kolosa zostało okupione nie tylko ludzkim mozołem i potem, ale także śmiercią osób, których losy z nim się splotły. Nadzorujący prace mistrz budowlany obawiał się, że nie podoła budowie dwóch wież, wymyślił więc fortel. Wzniesienie jednej z nich powierzył swojemu uczniowi. Był pewien, że młodemu czeladnikowi sztuka ta się nie powiedzie i jemu przypadnie cały splendor. Tymczasem mocno się przeliczył, bo wieża północna rosła w oczach i zapewne dziś obie wieńczyłby katedrę, gdyby nie zawiść mistrza. Miał on wpaść w szał i zabić swego rywala łopatą.

Jeszcze w drugiej połowie XIX wieku przed renowacją obiektu było widać odcisk szpadla wyryty w kamieniu. Jedni twierdzili, że wykuto go na pamiątkę zbrodni, inni przekonywali, że to ślad po pierwszym ciosie, który nie dosiągł młodzieńca. Druga wieża nie została nigdy dokończona, a mistrz Peter Zehin zginął tragicznie w 1525 roku, spadając z konia. Zaczęto szeptać o karze boskiej, gdyż należał on do świetnych jeźdźców.

Nad wieżą zawisło jakieś fatum, a śmierć zamieszkała chyba w jej murach. 65 lat później dzwonnik Paul Faber postanowił z pomocnikiem Dawidem Stollem pokonać klątwę i dostać się na szczyt, by zamontować zegar słoneczny. 3 lipca 1590 roku miały paść prorocze słowa: „Jedziemy w imię Boże, gdy nasz statek się rozbije, wówczas utoniemy w morzu”. Dotarli faktycznie do nieba. Na wysokości 20 metrów pękły liny i niby winda runęła w dół. Kilka dni później odbyły się dwa pogrzeby.

Kulą w witraż
Jeszcze w czwartek 5 stycznia 1967 roku o godzinie 15.14 z katedralnej wieży widać było błyszczący w oddali złocony hełm barokowej wieży ratuszowej. Minutę później zwaliła się z wielkim hukiem - najprawdopodobniej na skutek prowadzonych prac budowlanych. Takich szkód nie poczyniła nawet II wojna światowa. Świdniczanie do dziś szczycą się tym, że na ich miasto spadło zaledwie kilka bomb, oszczędzając w dodatku najważniejsze zabytki w mieście.

Dom przy ulicy Pańskiej został nieomal przepołowiony w czasie bombardowania, ale lokatorce z pierwszego piętra nic się nie stało. Zamarła w łóżku, słysząc jak walą się mury. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła gapiów na ulicy zamiast ściany. Trzeba było wzywać straż pożarną, by kobiecina mogła zejść na dół.

Podczas nalotu 11 lutego 1945 roku ucierpiał za to katedralny witraż. Radziecki pilot spokojnie odleciał do bazy, żegnany pogróżkami, których nie mógł usłyszeć. W czasie kontrreformacji zdarzyła się rzecz podobna. Jeden z ewangelików, biorący pod przymusem udział w obchodach Bożego Ciała, postanowił się zemścić i oddał salwę honorową prosto w gotyckie okno katedry. Miał pecha, bo trafił w największy z witraży na Śląsku o imponujących wymiarach 6 na 18 metrów, co równa się prawie wielkości boiska do siatkówki. Swoje przewinienie odpokutował przez kilka lat w szeregach armii austriackiej.

O jego grzesznym uczynku opowiadano długo, choć jeszcze większe zainteresowanie mieszczan budziła najpotężniejsza z ówczesnych armat -„Locha”, zwana też „grzmiącą puszką”. Musiała być ciągniona przez ponad trzydzieści koni. Ważyła ponad 5,5 tony, a każda z kul 50 kilogramów. W annałach odnotowano, że rekordowy pocisk użyty w czasie wojny trzydziestoletniej (1618-1648) był trzy razy cięższy i poleciał dokładnie na odległość 2667 kroków. Sława armaty skończyła się w 1647 roku, kiedy postanowiono ją przetopić, a uzyskany surowiec przewieziono do Pragi.

18 lat wcześniej opiekę nad świdnicką katedrą przejęli jezuici. Pod ich pieczę dostała się niezliczona ilość złota darowanego przez lokalnych możnowładców. Do dziś mury kryją wiele tajemnic, a może nawet jakiś skarb. Najwartościowszym darem miał być płaszcz arcyksiężnej Agnieszki, wdowy po ostatnim Piaście Bolku II. Po jej rzekomo bezpotomnej śmierci Księstwo Świdnicko-Jaworskie aż do 1945 roku było w obcych rękach: najpierw czeskich i węgierskich, później austriackich i pruskich. Sukmana miała nie tylko wartość historyczną, ale również materialną. Wysadzana była bowiem szlachetnymi kamieniami. Poszukiwacze skarbów twierdzą, że bogactwo nadal ukryte jest w jednej z zamurowanych krypt katedry. Jezuici chcieli w ten sposób ocalić je podczas wojen śląskich.

Bez gwoździ i cegieł
Swoje tajemnice skrywa też Kościół Pokoju, który w 2001 roku został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Zabytków Kultury UNESCO. Czuwają nad nim dobre moce w postaci kilkuset aniołków uwieszonych do sufitu i spoglądających z figlarnym uśmiechem na odwiedzających. Zza filara, zza obrazu czy świecznika.

Powstanie świątyni graniczyło z cudem. Wzniesiono ją bowiem na przekór miejscowym katolikom, podlegającym Habsburgom. Gdyby protestancka Szwecja 24 października 1648 roku nie podpisała aktu pokoju w niemieckim Osnabrück, nigdy nie powstałyby kościoły w Świdnicy, Jaworze i Głogowie. Po wojnie trzydziestoletniej miały one gwarantować luteranom wolność wyznania. Ich budowa została jednak obwarowana wieloma często trudnymi do spełnienia warunkami.

Kościół świdnicki ulokowano poza murami miejskimi, licząc na to, że szybko zostanie zniszczony w czasie kolejnej wojny lub jakiejś pożogi. Do jego budowy nie można było użyć ani jednego gwoździa, kamienia czy cegły. Prace mogły trwać najwyżej rok. Zastosowano więc anachroniczne jak na ówczesne czasy materiały: słomę, glinę i trzy tysiące dębów. Starosta nadzorował nawet skład zaprawy murarskiej. Już po dziesięciu miesiącach odprawiono w świdnickim Kościele Pokoju pierwszą mszę. W nabożeństwach mogło uczestniczyć aż 7,5 tysięcy wiernych, dla których przygotowano 27 wejść. Budowli nie wieńczą wieże, by odróżniała się od katolickich świątyń. Na kazalnicy pastor miał klepsydrę, dzięki której kazania mieściły się w wyznaczonym przez władzę czasie.

Historyczny dowcip
W XVIII wieku w loży szpiegowskiej luterańskiej świątyni zasiadali agenci cesarza, mający za zadanie donosić mu o przebiegu religijnych spotkań. Nigdy nie było wiadomo, czy ktoś przebywa za gęsto utkaną metalową siatką. Jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku rozprawiała o tym barwnie kobieta opiekująca się wówczas obiektem. Sama w sobie należała do świdnickich zagadek, ponieważ twierdziła, że jest córką z nieprawego łoża Wilhelma II Hohenzollerna. Jej matka miała służyć na dworze cesarza jako pokojówka.

Już za czasów niezwykłej przewodniczki świątynia znalazła się w poważnych opałach. Po II wojnie światowej licząca około stu osób protestancka społeczność nie była wstanie utrzymać wielkiego i bezcennego obiektu. Nad drewnianym arcydziełem oprócz roju aniołów czuwa dziś pastor Waldemar Pytel z małżonką Bożeną. Z pomocą finansową przyszli im w latach 90. XX wieku Federalne Ministerstwo Badań i Technologii w Bonn, Fundacja Polsko-Niemiecka w Warszawie oraz Federalna Fundacja Ochrony Środowiska z Osnabrück - tej samej miejscowości, w której 343 lata wcześniej zapadła decyzja o powstaniu świątyni.

Mimo licznych przeciwności świdnicki kościół przetrwał dziejowe zawieruchy, w przeciwieństwie do podobnego w Głogowie, który zawalił się zaraz po zakończeniu budowy, gdyż nie wytrzymał tempa prac. Odbudowany spalił się w czasie wielkiego pożaru miasta w 1758 roku.

W Świdnicy wielka łuna pojawiła się w 1532 roku. Najpierw zapaliła się dach kaplicy kramarzy, a od żaru zajmowały się kolejne budynki. Kiedy pożogę opanowano, okazało się, że po raz kolejny nieszczęście miało swój początek na katedralnej wieży. Wójt Franz Glogisch wraz z synem udał się chwilę przed pożarem na samą górę, aby młodzieniec mógł strzelić z umieszczonego tam działka. W lufie były szmaty, które zapaliły się od iskier i jak pochodnie obracały w popiół okoliczne domy. Zawaliła się część kościoła. W ogniu ginęły ołtarze, zegary, a nawet stopiło się dziewięć dzwonów. Wójt postanowił ratować się ucieczką do Nysy, ale został tam złapany przez świdniczan i zabity pałkami - według ówczesnej obyczajowości.