Strzeleckie włości Strachwitzów
Agnieszka Malik 22.01.2018
Ród von Strachwitz związany był od wieków z ziemiami strzeleckimi, dziś leżącymi w województwie opolskim. Hans, najstarszy z braci Strachwitzów mieszkał w pałacu w Izbicku. Jego córka Margrit od dziecka była wychowywana w karności, skromności i etosie pracy. Nie ubierano ją w koronki i muśliny. Razem z dziećmi parobków bawiła się na podwórku. Po wojnie wracała do Izbicka i z sentymentem zaglądała do pałacu, zamienionego w hotel.
Heinrich, młodszy o dwa lata brat Hansa, za 300 tysięcy talarów kupił od matki Luisy majątek w Szymiszowie. Pałac nie przypominał wówczas przyszłej siedziby hrabiowskiego rodu. Straszyły odrapane ściany, w pokojach zlokalizowano magazyn starych gratów i oborę. Dopiero po gruntowanej przebudowie w 1912 roku rezydencja odmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: powstała stajnia dla koni, powozownia, osobny budynek dla służby, a w pałacu sala bilardowa, salon muzyczny wraz z okazałą jadalnią.
Szymiszowski pałac przeszedł szybką odbudowę po spaleniu przez partyzantów w 1921 roku. W komnatach pojawiły się francuskie meble, na ścianach bogata kolekcja poroży jeleni, a na stole elegancka zastawa. 68-letni twórca rodzinnej potęgi, graf Alfred, zakończył żywot 23 maja 1936 roku pogrążony w głębokim smutku. Odszedł zaledwie trzynaście dni po śmierci najmłodszej córki Agathy. Od kilku lat ciężko chorował i jeździł na wózku inwalidzkim, ale się nie poddawał. Traumatyczne przeżycie było tak silne, że stracił chęć do dalszej egzystencji. Jego ósme dziecko przeżyło zaledwie 21 lat. Młoda grafini zmarła w czasie operacji wyrostka robaczkowego.
Na pogrzeb hrabiego przyszli niemal wszyscy mieszkańcy wsi, gdyż Strachwitzowie słynęli z wielkoduszności i miłosierdzia. Każdy biedny mógł liczyć na ciepłą strawę w pałacowej kuchni, szczególnie gdy pochodził z rodziny wielodzietnej. Dla nich też grafowie przygotowywali stare ubrania. Obie trumny: ojca i córki spoczęły koło siebie w krypcie wybudowanej w latach 1909-1911 przez grafa Alfreda, tuż przy grobowcu istniejącym już od 1607 roku - dawniej chowano w nim wcześniejszych właścicieli majątku. Wśród nich znajdował się szkielet postawnego mężczyzny. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pozbawiony został czaszki. Na kręgach szyjnych widniały ślady cięcia, zadane toporem lub też innym ostrym narzędziem. Mógł to być również ślad miecza. Nikt jednak nie znał historii tajemniczego nieznajomego. Gdy w 1959 roku przeprowadzano remont kościoła w Suchej, odkryto w ścianie starego prezbiterium zaskakujące znalezisko. Była to zamurowana głowa. Nikt jednak nie był w stanie ustalić do kogo należała. Czy do ciała, które znajdowało się kilometr dalej w szymiszowskiej krypcie?
Według przekazu, grobowce zostały okradzione przez żołnierzy radzieckich, którzy w 1945 roku wyzwalali Szymiszów. Zachowały się z tego czasu zdjęcia rozwalonych trumien, które zrobiono w trakcie prac remontowych posadzki. Żadnego czerwonoarmisty nie złapano jednak za rękę w czasie rabunku. Miały to być tylko domysły, ale 24 lata później w wiosce pojawił się dziwny mężczyzna. Mówił łamaną polszczyzną, z domieszką rosyjskiego akcentu. 45-latek kręcił się koło kościoła i koniecznie chciał zwiedzić grobowiec. Kiedy dowiedział się, że jest to niemożliwe, nie krył niezadowolenia. Miejscowi widzieli jak zakradał się wieczorem do świątyni, zaglądał pod kamienie, grzebał w ziemi saperką. W końcu zdradził swój sekret. Mówił, że w czasie wojny trafił do wojskowego szpitala. Obok na łóżku leżał umierający młodzieniec. Przyczyną jego choroby nie była rana, lecz trupi jad. Miał nim zarazić się w czasie kradzieży biżuterii należących do zwłok jakiejś arystokratki. Gdy ściągał z jej palców pierścienie, jeden z nich zranił go i właśnie wtedy zaraza dostała się do organizmu. Zrabowane drogocenności zakopał tuż koło kościoła w lesie, gdyż nie chciał, aby ktokolwiek wiedział o jego postępku. Przed śmiercią poprosił nieznajomego, aby wrócił do Szymiszowa i odnalazł zakopany skarb. Mężczyzna twierdził, że chce go na powrót oddać do hrabiowskiej trumny, jak kiedyś przyrzekł umierającemu.
Podziemia kościoła w Szymiszowie odkryły jeszcze jeden ze swoich sekretów. Był to podziemny tunel, którego wejście wychodziło tuż koło krypy grobowej i prowadziło do młyna. Stamtąd podobno przejście biegło pod rzeką prosto do pałacu.
Bliźniacy na nowe czasy
Ernst Joachim von Strachwitz (urodzony 10 marca 1902, a zmarły 28 października 1953 roku) odkupił Szymiszów w 1925 roku od ojca grafa Alfreda. W rezydencji urodzili się ostatni spadkobiercy: bliźniacy Chrystian i Friedrich. Ich przyjście na świat było niemal symboliczne, ponieważ zapłakali po raz pierwszy 31 grudnia 1944 roku na progu starego i nowego roku, zwiastującego przyjście odmiennej rzeczywistości. Kilka tygodni później ich rodzice musieli uciekać przed zbliżającą się Armią Czerwoną.
Graf Ernst Joachim - podobnie jak kuzyn Hans Heinrich von Strachwitz z Izbicka - zakochał się w kobiecie, która nie pochodziła z arystokratycznego rodu. 28-letnią Margarethę poślubił jednak dopiero dwa lata po śmierci ojca Alfreda. Majątek przynosił rocznie około 7500 marek dochodu, więc kłopoty finansowe ominęły jego rodzinę. Bliźniacy nie pamiętali życia w Szymiszowie, ale kilkakrotnie przyjechali do pałacu, który byłby ich własnością, gdyby nie historyczna zawierucha. Oprócz wspomnień bliskich, zachowało się kilka zdjęć pospiesznie schowanych w trakcie pakowania. Z opowieści matki wiedzieli, że wokół budynku rosły rozłożyste buki, a kolasa jadąca brukowanym traktem do pałacu robiła taki rumor, że domownicy nie mogli znieść ciągłych hałasów. W pałacu było centralne ogrzewanie, o którym mówili wszyscy w okolicy. Ich ojciec należał do zapalonych myśliwych, więc po posiadłości biegało stado rasowych psów. Ulubieniec nazywał się Bobi. Do anegdot przeszła opowieść, jak w czasie ucieczki w 1945 roku schował się w jakimś zakamarku i nie chciał z niego wyjść, mimo usilnych próśb całej familii.
W 1993 roku we Wrocławiu odbył się inauguracyjny zjazd rodzinny Strachwitzów wszelkich linii. Przyjechało na niego 120 członków, m.in. bliźniacy z Szymiszowa oraz grafini Margrit z Izbicka. Rok później pierwszą noc hrabiowie spędzili w szymiszowskim pałacu, mieszczącym dziś w swoich podwojach Dom Pomocy Społecznej. Oglądali kominek w holu i wsłuchiwali się w opowieści tych, którzy pamiętali przedwojenne czasy. Matka sołtysa z Kamienia Śląskiego rozpoznała w dwóch starszych jegomościach dawnych grafów. To od niej dowiedzieli się, co zaszło, gdy do pałacowej sieni weszli radzieccy żołdacy. W prezencie otrzymali od starszej pani dwa porcelanowe talerze, ocalone przez nią tamtej nocy. Przed wojną zastawa zdobiła stół Strachwitzów, a dziś w bawarskich domach Chrystiana i Friedricha zajmuje ważne miejsce - jest symbolem przeszłości, którą wyczytać można z kilku zachowanych przedmiotów oraz ocalałych dokumentów. W czasie pobytu w Szymiszowie w 1995 roku otrzymali od księdza Jana Buhla odpisy aktów urodzenia oraz chrzcin.
Karczma na środku ziemi
Na włościach Strachwitzów miała znajdować się karczma na środku ziemi. Tak mówi nie tylko legenda, ale również mieszkańcy tego regionu. Stała przy głównej drodze biegnącej do Opola. Cieszyła się bardzo dobrą opinią, dlatego też zatrzymywali się w niej ważni ludzie. Do niedawna nie znana była jej historia. Pamiętano jedynie o tym, że historyczny wiec plebiscytowy zorganizowany przez Wojciecha Korfantego miał miejsce w jej murach.
Córka przedwojennego właściciela przybytku opowiadała, że jej matka poznała historię gospody w bardzo zaskakujących okolicznościach. Za czasów Strachwitzów budowano w pobliżu lotnisko i dlatego przez Izbicko przejeżdżało mnóstwo ludzi. Karczmarz postanowił więc podnieść standard - zaczął od remontu wysłużonej podłogi. Po zerwaniu desek budowlańcy natknęli się na wielki kuty gwóźdź. Pod nim ukryty był sporych rozmiarów garnek, a w nim znaleziono papier ze spisanymi dziejami gospody.
Najważniejszym odnotowanym wydarzeniem była gościna króla Fryderyka Wielkiego w 1794 roku, który przyjechał z wizytacją na ziemie śląskie. Wraz ze świtą zatrzymał się w gospodzie i po sutym posiłku postanowił się zabawić. Jako że znany był z miłości do zagadek, kazał wezwać gospodarza i tak mu powiedział: - Zadam ci trzy pytania. Jeśli twoje odpowiedzi mnie usatysfakcjonują, to zapłacę ci sowicie za gościnę. Jeżeli nie, to nie dostaniesz ani grosza. Oto pytania: ile liści ma ta rozłożysta lipa, która rośnie przed twoją gospodą? Gdzie jest środek ziemi? Ile mam na głowie włosów?
Karczmarz stawił się rano przed królewskim obliczem i odpowiedział: - Lipa ma tyle liści, ile szypułek. Środek ziemi jest dokładnie w tym miejscu co gospoda, ponieważ ziemia jest okrągła i dla każdego jej centrum jest tam, gdzie właśnie przebywa. A włosów na głowie król ma dokładnie 3 miliony 257 tysięcy. Jeśli ktoś uważa inaczej, to niech sam policzy.
Fryderyk Wielki był bardzo zadowolony ze sprytu szynkarza. Oprócz tego że wynagrodził go po królewsku, przybytek od tej chwili zyskał nazwę: „Gospoda na środku ziemi”.
Ojciec dziewczyny po przeczytaniu historycznych zapisków dopisał dalszy ciąg karczmianych dziejów i zakopał garnek pod nową podłogą. W 1945 roku, gdy do Izbicka, wkroczyli Rosjanie gospoda spłonęła. Przez jakiś czas osmalone ściany idealnie nadawały się na stajnię, ale w końcu je rozebrano.
Jeden z mieszkańców chciał zweryfikować legendę. Krzysztof Ralla postanowił dojść prawdy i dowiedzieć się, czy ktoś jeszcze wiedział o istnieniu tego dokumentu. Dopytywał się robotników, pracujących kiedyś przy laniu fundamentów w miejscu, gdzie zakopany był garniec. W czasie budowy koparka faktycznie miała wygrzebać gliniaka, ale napisane na nim było, że można go otworzyć dopiero w 2010 roku. Tu jednak świadkowie plątali się w zeznaniach. Jedni mówili, że właściciel baru zabrał znalezisko, ale on sam temu zaprzeczał. Inni, że wyrzucono je razem z gruzem lub też potajemnie otwarto, nikogo nie powiadamiając o tym, co była napisane w dokumencie.