Gazeta Panorama OPOLSKA Wydawnictwo OPOLMEDIA Kontakt
panorama opolska

Wiadomości z Opola i okolic

Czwartek, 31 października 2024
Imieniny: Alfonsa, Krzysztofa, Tomasza


W cieniu prószkowskiego zamku


31.03.2015

Do niedawna dzieci ze śląskich wiosek już przed urodzeniem zapisane miały w nieformalnej księdze życia kim zostaną w przyszłości: dziewczęta - fryzjerkami, a chłopcy - mechanikami.


Wybrańcy czasami wstępowali do stanu duchownego, ale Henryk Lakwa z Prószkowa nie czuł powołania, aby chodzić w koloratce i opiekować się dwoma tysiącami parafialnych owieczek. Los spłatał mu figla - pod jego pieczą jest teraz 140 tysięcy duszyczek.

Dzieci w Prószkowie nigdy nie było za wiele. W latach sześćdziesiątych najczęściej rodziły się w opolskim szpitalu, oddalonym o 12 kilometrów. Gdy dorosły, chodziły do tego samego kościoła i do państwowej piekarni po ciepłe jeszcze pieczywo, ale dzieliły się na dwie nieformalne grupy. Byli więc „ci z miasta” - mieszkający na odrapanym wówczas ryneczku - i „ci z kolonii”, czyli domostw, rozsianych wokół głównej szosy.

Henryk Lakwa mieszkał na Rynku pod numerem pierwszym. Pamięta, że spod położonej po wojnie farby przebijały ciągle niemieckie napisy, jakby nie chciały się pogodzić z wyrokiem historii. Dla dzieciaków z okolic rajem były głębokie piwnice, do których od czterdziestego piątego mało kto zaglądał. Nadawały się idealnie do zabawy w wojnę i w poszukiwaczy skarbów. Czasami chłopcy znajdowali w nich słoje z kolorowymi miksturami, które pozostały po wyburzonej aptece. Innym razem beczki, do których bali się zaglądać.

Małego Lakwę ciągnęło do zakazanego ogrodu, rozpościerającego się wokół łuszczących ścian zamku. Wstępu do posępnego gmaszyska broniła solidna krata i siostra zakonna na furcie. Kilkuletnich chłopców kusiła opowieść o ukrytej złotej gęsi, zamurowanej gdzieś w murach, ale strach był silniejszy.
Co pewien czas nad Prószkowem słychać było nadludzkie wycie. Dzieci - zarówno te z miasta, jak i kolonii - zamierały wówczas w bezruchu, z lękiem patrząc w kierunku zamku. Ich matki i babki biegły na podwórze zbierać pranie. Wszyscy wiedzieli, że po lamentach wydobywających się z komnat niechybnie nadejdzie ulewa, a może nawet burza z piorunami. Zmiana pogody zawsze wpływała na przebywających za murami pacjentów.

O chorych psychicznie krążyły po ulicach niestworzone opowieści. Najczęściej snuto je przy piwie lub w kolejce po zakupy. Heniek z kolegami rzadko ich widywali. Czasem udało im się wypatrzyć przez mur kobiety z monstrualnymi głowami, mamroczące coś do siebie. Pojawiały się niczym zjawy i znikały, ale w dziecięcych wyobrażeniach urastały do rangi okrutnic, które czekają na życie zbłąkanego urwisa.

W niedziele zamkowy park zmieniał oblicze. Pacjenci ukryci za grubymi murami przestawali istnieć. Pozostawały po nich tylko druciane klatki ukryte miedzy drzewami. Prószkowianie wyruszali po obiedzie na niedzielny spacer do zamku.

- Zawsze czekała na nas para łabędzi. Wiele osób rozbiło sobie z nimi zdjęcia - wspomina Henryk Lakwa. - Park wyglądał jednak zupełnie inaczej niż dziś.

Nie ma już w parku królewskich ptaków ani złotych rybek, które pluskały się w trzech małych oczkach wodnych. Nie ma półkolistego drewnianego mostku, ani alejki, na końcu której stał krzyż z Chrystusem. Mało kto wierzy, że kiedyś rosły tu rododendrony i azalie. A siostry zakonne prowadzące zakład odeszły, bo było zbyt mało powołań.

Ty, kurwa, jesteś
Przepustką do zamkowych komnat był dla Lakwy kapelan szpitalny, który zachęcił go do ministrantury w zakładzie dla obłąkanych - jak wówczas nazywano placówkę. Po pierwszej wizycie w zamku mama kazała mu natychmiast zmienić ubranie, ponieważ odór lizolu, moczu i ekskrementów mieszał się z zapachem kościelnych kadzideł. Coś jednak ciągnęło go do XVII-wiecznego gniazda Prószkowskich. Bywał tam niemal codziennie, przekraczając granicę niedostępną dla innych. Dostępu do sal broniły pozamykane na drzwiach kłódki. Powoli oswajał się z chorymi, których widywał podczas mszy. Z czasem nauczył się rozróżniać odmiany obłędu.

Bywało, że w trakcie modlitwy przez kaplicę przebiegała z wielkim krzykiem naga podopieczna. Innym razem, gdy trzymał paterę w czasie komunii nagle jedna z kobiet zerwała się, wykrzykując do koleżanki: - Kurwa. Jesteś kurwa. Nie byłaś u spowiedzi. Wynocha stąd.
I wyrzuciła ją z mszy.

- Jeśli chcesz, możesz mi towarzyszyć w trakcie kolędy - usłyszał kiedyś od kapelana. - Zastanów się jednak, czy na pewno jesteś gotów.

Po raz pierwszy otworzył się przed nim drzwi do niedostępnych korytarzy. Pacjentki mieszkały nawet w trzydziestoosobowych salach. Nie wszystkie miały łóżka. Część leżała na ziemi i materacach, przypominając skulone ze strachu zwierzęta.

Na oddziale dla najmocniej upośledzonych wyzierały spod poszarpanych ubrań ropne odleżyny. Trudno było oddychać mieszanką potu, lekarstw, moczu i fekaliów. Henryk zapomniał, że jest w zamku, który dwieście lat wcześniej zachwycał okolicznych możnowładców. Niewiele we wnętrzach pozostało z tamtych czasów. Jedynie w pokoju księdza przyciągały oko stare dębowe meble. Olbrzymi łoże nie pasowało do surowego wystroju. Tak samo jak szafy, stół i komody. Za następnego księdza wszystko gdzieś zniknęło i do dziś się nie odnalazło.

Uciekali i wracali
Klaudia Brockel jest niewiele młodsza od Henryka. Na niedzielne spacery rodzice zabierali ją do lasu w okolicach Wybłyszczowa. Strzelnica, zwana przez miejscowych od zawsze Schieβbude, przyciągała mieszkańców „ kolonii”. Raz w tygodniu ożywał obraz niczym z przedwojennej widokówki. Dzieciaki piły lemoniadę, a dorośli tańczyli w takt przygrywającej orkiestry.

Dziadek trzyletniej Klaudii nigdy nie zapominał zabrać ze sobą fajeczki. Opowiadał wnuczce o czasach, których nie była sobie w stanie wyobrazić, a tym bardziej zrozumieć. Jak był niemieckim sanitariuszem w czasie wojny i został wysłany na front. Gdy wrócił zastał puste mieszknie. Nie było nigdzie żony Heleny ani piątki dzieci. Ruszył więc przez Europę w poszukiwaniu najbliższych, którzy w styczniu 1945 roku po wejściu żołnierzy rosyjskich, uciekli do brata Heleny w Köthen koło Halle. Po dwóch latach wrócili. Witały ich gołe ściany i puste pokoje. Ich prywatne piekarnia została upaństwowiona. Dziadek Janz, jako ojciec wielodzietnej rodziny, mógł w niej pracować na stanowisku robotnika. Meble, obrazy, zastawę, a nawet sztućce „upaństwowili” obrotni sąsiedzi.

Do historii przeszły przedwojenne czasy, gdy dziadkowie Klaudii należeli do bogatszych rodzin prószkowskich. W ośmiopokojowym domu mieli łazienkę, kaflowe piece, a na podwórzu dwa samochody. Jednym rozwożono pieczywo, a osobowy służył do rodzinnych przejażdżek. Obydwa zarekwirowała niemiecka armia.

Największym problemem była nauka nowego języka. Babcia Helena rozumiała po polsku, ale nigdy nie udało jej się nauczyć mówić.

- Nudeln, bitte - mówiła w sklepie, a sprzedawczyni ją poprawiała: - Nie ma nudeln, teraz jest makaron.

Gdy jednak pani Helena dostała papiery na wyjazd do Niemiec w ramach łączenia rodzin, schowała je do wygasłego pieca. Dopiero po roku, gdy minęła ich ważność, powiedziała o dokumentach córce Róży. Nie chciała opuścić rodzinnej ziemi, mimo że coraz trudniej przychodziło na niej być Ślązakiem.

Nie spodziewała się wówczas, że 13 grudnia 1981 roku, mając osiemdziesiąt lat, zmieni nagle zdanie. Postanowiła zostać w Niemczech. Gdzie akurat przebywała w odwiedzinach. Stan wojenny kojarzył się jej z historią, do której nie chciała wracać.

W miarę jak Klaudia rosła, życie zaczynało nabierać tempa: coraz częściej w wielu domach brakowało czasu nawet na tradycyjne picie kawy z cykorią. Coraz rzadziej siadano w niedzielę po sumie do rosołu. Schieβbude w końcu się rozleciała. Pozostały tylko po niej szyny, a wiele śląskich rodzin wyjechało za „żelazną kurtynę”, choć dojrzewanie do takich decyzji trwało nieraz bardzo długo.

Norbert, tato Klaudii, nie zachował z dzieciństwa dobrych wspomnień. Jego rodzina przyjechała przed wojną na Śląsk wezwana przez grafa, który chciał rozbudować włości i potrzebował fachowców. Ojciec był inżynierem cieślą, specjalizującym się w wykreślaniu skomplikowanych planów. W podzięce otrzymał kawałek ziemi. W 1942 roku postawił na niej dom, ale już trzy lata później uciekał przed frontem do Bawarii. Podobnie jak rodzina Lakwów, którą jednak działania wojenne dogoniły kilkadziesiąt kilometrów dalej, więc wrócili do domu.

Brockelowie wraz z Norbertem i siedmiorgiem jego rodzeństwa zdecydowali się po 1945 również na powrót. W tym samym czasie wracała z Niemiec Helena Janz z córką Różą, która kiedyś zostanie żoną Norberta. Los dla jego rodziny nie był jednak łaskawy. W 1949 roku zmarła 41-letnia matka, a ojciec rok później. Najstarsze dziecko miało 14 lat, najmłodsze ledwie zaczynało mówić. Nie mieli nikogo, a nowe państwo nie interesowało się gromadką, która nawet nie rozumiała po polsku.

Jednak zostali
Henryk i Klaudia musieli mijać się na szkolnych korytarzach, może też w sklepie lub piekarni. Starszy o dwa lata chłopak zwrócił jednak na nią uwagę dopiero wtedy, gdy grała w czasie apelu na mandolinie. Na dobre poznali się w kościelnym zespole „Genezaret”, które zainicjował przybyły z Olesna ksiądz Szmigielski. Chciał, żeby młodzież zyskała w życiu coś więcej niż kwalifikacje murarza czy ekspedientki. Członkowie zespołu uważali się za miejscową elitę - wszyscy podchodzili do matury, mieli aspiracje.

Henryk był pierwszym z grupy, którego kapłan namówił do dalszej edukacji. Podpowiadał seminarium duchowne, ale młody mężczyzna nie czuł powołania, by zawiadować duszami parafian. Po ukończeniu liceum ekonomicznego w Opolu miał przyobiecaną pracę w banku. Ksiądz jednak nie ustępował. Praca nie zając - powtarzał. I Lakwa poszedł na studia.

- Edukacja zadecydowała o tym, że jesteśmy tutaj - mówią Lakwowie. - 90 procent „Genezaretu” zatrzymało się na maturze i wyemigrowała na Zachód.

W 1987 roku na ślub Klaudii i Henryka przyjechała z Niemiec babcia Helena. Ostatnie dwa lata życia spędziła w dawnym domu, którego nie mogła odtworzyć na Zachodzie.
Klaudia pracuje w prószkowskiej szkole, zarażając najmłodszych opowieściami o tradycji i miejscowych obyczajach. Nie żałuje, że w czasie studiów nie skorzystała z rad koleżanek i nie została w lagrze.

Henryk Lakwa od wielu lat piastuje urząd starosty opolskiego, któremu podlega 140 tysięcy mieszkańców powiatu. Są wśród nich rdzenni Ślązacy, przesiedleńcy ze Lwowa, przybysze z centralnej Polski, Niemcy i obcokrajowcy. Często zagląda do zamku, gdzie teraz mieści się Dom Pomocy Społecznej, podlegający starostwu. Do tego samego gmaszyska, gdzie kiedyś służył do mszy w zamkowej kaplicy.